Ból przemija, piękno pozostaje. Timisoara

fot. M. Rosik

Z Sofii do Timisoary droga jest trudna. Wije się krętymi ślimakami i dłuży niemiłosiernie. Trzeba jeszcze raz przejechać przez Serbię. Choć wyjechałem wczesnym rankiem, do miasta docieram właściwie już po zmroku, potwornie zresztą zmęczony. Dopiero następnego poranka mogę bardziej obejść centrum Timisoary.

Centralny plac miasta. To tu dokonywały się krwawo tłumione bunty ludności za rządów Nicolae Ceaușescu

Tchnie klimatem na wskroś habsburskim. Barokowa zabudowa spetryfikowana została zasadniczo w fasadach kościołów i kamienic. Mały Wiedeń – mówią o swoim mieście jego mieszkańcy i opinia ta nie jest wcale pozbawiona podstaw. Przymiotnik „kosmopolityczny” dobrze oddaje naturę tego miejsca. Są tu Rumunii i Serbowie, Węgrzy i Niemcy. Wędrując przez Park Centralny przysiadam na chwilę na ławce.

Miasto mrocznych wydarzeń sprzed trzydziestu lat jest dziś skąpane w słońcu, które igra promieniami wśród zielonych liści. Wokół życie toczy się bardzo spokojnie. Starszy mężczyzna dokarmia gołębie, chłopiec ze śmiechem pomaga zebrać wypadłe na trawnik książki roztargnionej studentki, która nawet w czasie wakacji nie może przestać myśleć o nauce, ktoś przejeżdża na rowerze.

Park to także miejsce spotkań. Wielu ludzi umawia się tu pod określonym pomnikiem, by pospacerować razem, porozmawiać, zatrzymać się w pobliskiej kawiarni. A tych ostatnich jest tu bez liku. Każdej maści i na każdą kieszeń. Niektóre stylizowane są na wiek dziewiętnasty.

W centrum miasta

Podobnie pewnie musiały wyglądać kawiarnie w Getyndze (wciąż czytam wspomnienia biograficzne Edyty Stein), gdzie na filozoficznych dysputach przesiadywała Edyta Stein, jeszcze jako studentka. Jej kawiarniane spotkanie pełne były humorystycznych epizodów. We wspomnieniach w uśmiechem wspomina Hansa Lippsa, który w twórczym zapale wywodów fenomenologicznych strzepywał popiół z cygara do cukierniczki. Sympatyczne było także zakłopotanie Maxa Schelera, który stał przed rzędem kapeluszy, nie wiedząc, który należy do niego. „Brak Panu żony, prawda?” – pytała wtedy przekornie Edyta, uśmiechając się.

Zresztą, być może te spotkania bardziej prowadziły Stein do Boga niż intelektualne rozważania. Kiedy młoda adeptka fenomenologii spotkała Schelera, który rozwijał myśl Husserla w etyce, nie minęło dużo czasu od jego wstąpienia do Kościoła katolickiego. Fakt ten nie pozostał bez wpływu na postrzeganie wiary przez Edytę. W swoich pamiętnikach zauważa, że Scheler mówił o katolickich ideałach z mocą ducha i wielką siłą przekonania. Biło z niego jakieś światło. Słowa te nie przekonały Edyty do przyjęcia wiary, ale zwróciły jej uwagę na świat do tej pory całkowicie jej nieznany – fascynujący świat spotkań z Chrystusem.

A wracając do kawiarnianych epizodów, znamienny jest jeszcze jeden, który dobrze oddaje ujmującą dyskrecję Edyty. Kiedy po obronie pracy doktorskiej z wynikiem summa cum laude została zaproszona do kawiarni przez Romana Ingardena, jedynego mężczyzny, do którego zwróciła się w liście per „mein Liebling”, okazało się, że ten nie wziął ze sobą pieniędzy. Plotka głosi, że aby nie spowodować zakłopotania towarzysza wobec innych, Edyta dyskretnym ruchem pod blatem stolika wręczyła mu swoją portmonetkę.

Teatr Narodowy i Opera – dwa w jednym

Wstaję z ławki i leniwie kontynuuję swój spacer. W prawosławnej katedrze, która była świadkiem rewolucji prowadzącej do obalenia rządów reżimu, trwa udzielanie sakramentu namaszczenia chorych. Kilkadziesiąt osób tłoczy się do siedmiu kapłanów ustawionych w różnych miejscach świątyni. Każdy z nich ma przed sobą ewangeliarz.

Praktyka z zewnątrz wygląda nieco dziwnie. Duchowny otwiera księgę na chybił trafił i czyta fragment, na który natrafia. W momencie czytania dotyka głowy chorego świętą księgą. Za chorym tłoczą się inni, kładąc mu ręce na ramionach, a na ich ramionach kładą dłonie inne osoby. Tworzy się w ten sposób sznur ludzi wzajemnie się dotykających, jakby czekali, by tajemnicza uzdrawiająca moc wyszła z wypełnionej natchnionymi słowami ewangelii i przeniknęła wszystkich.

Może się wydawać, że praktyka graniczy z magią. Myślę jednak, że u jej podstaw leży opowiadanie Marka ewangelisty, który przytacza historię kobiety przez dwanaście lat cierpiącej na upływ krwi. Miała tylko jedno marzenie – by dotknąć płaszcza Jezusa. Wierzyła, że w ten sposób odzyska zdrowie. Tak też się stało, a za jej wytrwałość spotkała ją pochwała: „Twoja wiara cię uzdrowiła”. Sam Jezus, uzdrawiając chorych, niejednokrotnie ich dotykał. Kładł ręce na głowie, na oczach lub na chorym miejscu. Kładł dłonie na głowach dzieci, które błogosławił. Jego dotyk musiał być bardzo łagodny. Z niezwykłą delikatnością podchodził do ludzi cierpiących. Przyglądam się ludzkim twarzom, naznaczonym bólem.

Katedra w Timisoarze

Moją uwagę przykuwa jedna z nich: twarz kobiety, której wielkie oczy wypełnione są łzami. Nie widać żadnych oznak choroby, jednak po gładkich policzkach płyną wielkie jak groch łzy. „Chcesz czy nie, masz twarz własnej duszy” – przypominają mi się słowa św. Teresy. Co dzieje się w duszy tej kobiety? Jaki silny ból ją przeszywa, że tak mocno rysuje się na twarzy? Nigdy nie znajdę pewnie odpowiedzi na te pytania.

I wcale nie chcę. Tajemnica ludzkiego cierpienia jest niezgłębiona. I bardziej niż zrozumienia wymaga przez drugiego poczucia bliskości. Dlatego najdelikatniej jak potrafię uśmiecham się do płaczącej kobiety. W odpowiedzi skłoniła jedynie naraz obie powieki i dwie kolejne łzy potoczyły się po policzkach. Dyskretnie, by nie przerwać cienkiej nić modlitwy, która łączy tę kobietę pod sklepieniem katedry z niebiosami przemykam w stronę wyjścia.

Włodarze miasta dbają o strefy zieleni

Następnego dnia, gdy przyjdzie mi wyruszyć z Timisoary w drogę powrotną, wciąż widzę przed oczyma płaczące oczy, które wyrażają jednocześnie ból i piękno. Ta twarz towarzyszyć mi będzie przez całą drogę. I później jeszcze przez kilka dni. Gdy smukłe drzewa przemykają za oknami samochodu, przypomina mi się epizod z życia Augusta Renoir’a. Pod koniec życia artysta był już na tyle schorowany, że trudno było mu się poruszać. Pomimo artretyzmu nie przestawał malować. Każdy ruch pędzlem oznaczał niemiłosierny ból. Pewnego razu młodszy przyjaciel Renoir’a. Matisse, nie mogąc patrzeć na okropne cierpienie mistrza, wykrzyknął:

– August, dlaczego nadal malujesz, gdy dręczy Cię tak okropny ból?

Malarz z dziecięcą prostotą, jakby wypowiadał prawdę najbardziej oczywistą na świecie, odrzekł:

– Ból przemija, a piękno pozostaje.

Polub stronę na Facebook