Między kuchnią a kaplicą 21.07.2019

Gdy z drżeniem serca oznajmiłem doświadczonemu proboszczowi swoją decyzję o wstąpieniu do seminarium, zabrał mnie na długą wieczorną rozmowę. Mówił o swoim doświadczeniu kapłaństwa. Wiesz – powiedział w pewnej chwili – gdy wieczorem po całym dniu pracy, rozmów z ludźmi, spotkań duszpasterskich, Eucharystii, konfesjonale, kancelarii wracam w końcu do domu, czasem padam z nóg ze zmęczenia. I wtedy jestem najszczęśliwszy.

Czy tak właśnie czuła się Marta? Zabiegana, zatroskana o porządek, posiłek i wygodę gości? Zmęczona i szczęśliwa, że spełniła swój obowiązek? Być może. W sercu jednak tkwił malutki cierń pretensji, iż siostra „zostawiła ją samą przy usługiwaniu” (Łk 10,40). Tym bardziej, że wśród żydowskich nauczycieli Jezus był wyjątkiem: przyjmował do grona swych uczniów kobiety, które wraz z mężczyznami siadały u stóp Nauczyciela.

Marta robiła wiele, ale mało słuchała. Maria tym razem zaniechała prac domowych, by cała zamienić się w słuch. Nie jest jednak tak, że wybrała najlepszą drogę. Tłumacz Biblii Tysiąclecia musiałby się długo tłumaczyć, dlaczego nie oddał właściwie Jezusowych słów: Maria dobrą cząstkę wybrała, która nie będzie jej odebrana. Przymiotnik „dobry” (gr. agatha) jest tu użyty w stopniu równym, nie najwyższym. I krzątanina wokół spraw doczesnych i słuchanie Pana są równie dobre. Chodzi o to, by nie zabrakło ani jednego, ani drugiego i by proporcje nie były zachwiane. Jak w benedyktyńskim haśle: Módl się i pracuj!