Miłość to znaczy patrzeć na siebie
Tak jak się patrzy na obce nam rzeczy
Bo jesteś tylko jedną z rzeczy wielu
Czesław Miłosz 

Kiedy w 1837 roku Fryderyk bliżej poznał George Sand, świat zawirował. Związek, który przetrwał niecałe dziesięć lat, a który został zakończony z powodu narastającej wrogości syna pisarki, uchodzi za najszczęśliwszy w życiu pianisty. Związek uznany zresztą przez ówczesnych za skandaliczny. Gdy na artystycznej drodze Chopina pojawia się starsza o sześć lat awangardowa autorka poczytnych powieści, ten przeżywa jeszcze rozstanie z Marią Wodzińską. Rodzice tej ostatniej uznali pianistę za nieodpowiedniego kandydata na męża córki z powodu jego złego stanu zdrowia. Załamany Chopin potrzebował czułości. Znalazł ją w ramionach troskliwej George. Gdy się poznali w domu hrabiny Marie d’Agoult, George miała trzydzieści dwa lata. Kompozytor pochylił się nad stołem zastawianym kryształami tętniącymi rubinowym winem i rezolutnie zwierzył się wówczas swemu rozmówcy: „Cóż to za antypatyczna kobieta!”. Rychło jednak zmienił zbyt szybko wypowiedziane zdanie. George miała w swym spojrzeniu to coś, co skrywają dusze kobiet tajemniczych, pięknych urodą aniołów, niedostępnych jak wulkany przed wybuchem i oczarowujących jedynie tych, których same wybierają. W kilka miesięcy później, na wieczorze u Charlotte Marliani Fryderyk otrzymał od Sand ukradkiem wręczoną kartkę, pachnącą wonią perfum pisarki. Granatowy atrament uwiecznił bezpośrednie wyznanie: On vous adore! We wrześniu 1838 roku francuska mistrzyni pióra wyznała swemu przyjacielowi, Eugene Delacroix, który nota bene zajął się malowaniem portretu obojga: „Gdyby Bóg zesłał mi za godzinę śmierć, nie skarżyłabym się, bo mijają już trzy miesiące nie zakłóconego niczym upojenia”.

W niespełna dwa lata po ich pierwszym spotkaniu pisarka i muzyk wybrali się na Majorkę. Wybrali się z marzeniami. Wyspa, jak diamentowy klejnot oblany lazurowymi wodami, miała stać się na pewien czas ich domem. Domem nie tylko fizycznie. Miała dać im ukojenie i poczucie bezpieczeństwa, wewnętrzne przekonanie o słuszności dokonywanych wyborów i wolność, która wyrasta ze świadomości „bycia u siebie”. Taka miała być Majorka George i Fryderyka. Dziś przemierzam wyspę, usiłując odtworzyć wyobraźnią klimat tamtych czasów.

Pierwsze dni w Palmie

Gdy rankiem docieram do stolicy, miasto tonie w słońcu. Mienią się w nim białe gmachy i dostojne kościoły. W żółtym świetle pływają parki i ulice, luksusowe sklepy z klimatyzacją i urocze zakątki, w których jakby wyczarowano małe kawiarenki. W powietrzu zapach hortensji miesza się z morską bryzą. Czy niemal dwa wieki temu miasto wyglądało podobnie? Czy oddychało podobną atmosferą? Czy tchnęło tym samym klimatem? W 1838 roku Chopin pisał o stolicy: „Jestem w Palmie, między palmami, cedrami, kaktusami, oliwkami, pomarańczami, cytrynami, aloesami, figami, granatami… Niebo jak turkus, morze jak lazur, góry jak szmaragd; powietrze jak w niebie”. Pomijając z żalem fakt, że dziś już niemal nikt tak cudownie nie pisze, zauważyć trzeba, że Chopinowski pobyt w Valldemossa, dokąd udał się niewiele później, nie wyglądał już tak romantycznie.

Na Palmę przybył Chopin wraz ze swą towarzyszką i dwójką jej dzieci, Maurycym i Solange. Statek El Mallorquin nie potrzebował dużo czasu, by z Barcelony dotrzeć do łagodnych zielonożółtych brzegów wyspy. Pobyt dwojga artystów w stolicy nie był długi. Wynajęte przez nich mieszkanie okazało się zbyt drogie. Zresztą coraz silniej dająca o sobie znać choroba kompozytora stała się powodem wymówienia niezbyt obszernego lokum. Właściciele bali się zarażenia. Przechadzając się uliczkami miasta, zastanawiam się nad tym, jak bardzo zmieniło się ono od tamtego czasu. Białe domy o płaskich dachach stały tu od stuleci. Kościoły były starannie pielęgnowane, dzwonnice bielone wapnem każdego lata. Mieniące się kolorami targowiska pełne pomarańcz, fig, kokosów, daktyli, orzechów i bakalii także musiały tu stać. Podobnie i rybne stragany. Wszystko to stwarza zupełnie wyjątkowy klimat, który harmonijnie łączy w sobie południowy temperament z majorkańską muzyką.

Ponad dostojnymi murami miejskimi dumnie wznosi swe czoło gotycka katedra La Seu. Zaczęto ją budować na początku XIII stulecia, prace trwały niemal czterysta lat, a ostatecznie ornamentyka ukończona została dopiero w 1914 roku. Nawet więc Chopin nie poznał jeszcze bogatej floratury tej wspaniałej budowli, usytuowanej wyniośle w takim punkcie miasta, aby jej smukłą, strzelającą w niebo białą, bo budowaną z piaskowca, sylwetkę doskonale było można było ujrzeć z morza. Nie widział z pewnością wprowadzonych tu przez Gaudiego kandelabrów, otaczających wysmukłe kolumny. Słoneczne światło wpada teraz w brąz głównej nawy przez największą na świecie rozetę o średnicy dwunastu metrów. Światło rozpryskuje się po ścianach i posadzce, wibrując kolorowymi nitkami niczym w królewskim tańcu. Rozszczepia się wielobarwnie i wypełnia wnętrze niczym baletnica na sakralnej scenie kamiennej budowli. W takim klimacie myśl musi powędrować wysoko.

Wychodząc z katedry, za mosiężnymi drzwiami kieruję się na prawo i już po chwili wąskimi uliczkami o wdzięcznych nazwach Sant Roc, Zanglada i Morey, przeciskam się ku drugiej świątyni. Kościół Santa Eulàlia wyrasta przede mną jak spod ziemi. Do trzynawowej budowli prowadzą dwa wejścia. Barokowy ołtarz był niegdyś świadkiem niezwykłej sceny: do wnętrza kościoła wjechał na karym koniu za swą ukochaną jeden z ulubionych przez mieszkańców wyspy błogosławionych, Ramón Llull. Przed odnalezieniem swych związków z Kościołem, Ramón mógł zostać uznany za swoistego poprzednika Chopina. On również zakochał się w mężatce, z tą różnicą, że to on sam, nie ona, miał już dwójkę dzieci. Po przeżyciu swego nawrócenia, którego motywy wciąż gubią się w mrokach dociekań, wiele lat poświęcił na studia arabistyczne, by już grubo po sześćdziesiątce rozpocząć swą misję nawracania muzułmanów w Afryce i na Bliskim Wschodzie.

Nawet przy krótkim pobycie Chopina w stolicy nie mogła ujść jego uwadze obecność społeczności żydowskiej. Jej historia na wyspie sięga wieków. Do końca XIV stulecia wspólnota Żydów była ceniona przede wszystkim ze względu na wykonywane zawody. Wyznawcy Boga przymierzy zajmowali się głównie złotnictwem. Właśnie Żydzi znani byli jako jubilerzy o niezwykłych umiejętnościach. Do dziś misteryjną atmosferę dawnych czasów poczuć można na Carter de Arginina, uliczce pełnej sklepów z biżuterią i warsztatów złotniczych. Z czasem jednak zaczęto oskarżać Żydów o podrabianie monet i o zamieszkiwanie ziem Saracenów. Ich grzechem było także i to, że wcale nie dbali o integrację z pozostałą częścią społeczności Majorki. Odróżniali się sposobem jedzenia, mową, ubiorem, zwyczajami religijnymi i statusem społecznym.

Xuete to potomkowie majorkańskich Żydów, którzy w czasach inkwizycji skłaniani byli do przyjęcia katolicyzmu. Wielu z nich przyjęło chrześcijaństwo jedynie jako zewnętrzną przykrywkę dla swych żydowskich wierzeń i praktyk. Aby uniknąć prześladowań i odrzucenia przez ogół społeczności, na zewnątrz przyznawali się do wiary chrześcijan, w swoim gronie jednak nadal praktykowali zwyczaje judaizmu. Byli wszakże i tacy, którzy naprawdę przyjęli katolicyzm. Jednak i oni nie mieli łatwego życia na wyspie. Nie mogli opuszczać gett ani zawierać małżeństw poza innymi xuete. Katolickim księżom pochodzenia żydowskiego dopiero w XVIII wieku zezwolono na odprawianie mszy świętych w katedrze w Palmie. Do dziś pozostał w niej specyficzny znak społeczności nawróconych Żydów: wielobarwne witrażowe okno, które zaprojektowano na kształcie Dawidowej gwiazdy.

Zapodziane zwyczaje

Jeszcze trzydzieści lat temu na Majorce nikt nie zamykał domu na klucz, gdy wychodził po zakupy lub wyjeżdżał na wakacje. Więcej, zostawiał klucz w drzwiach, aby listonosz mógł zostawić korespondencję i prasę w pokoju gościnnym na stole, obok rachunków za światło, gaz czy wodę, które roznosili urzędnicy. Ci ostatni częstowali się chętnie napojami i zabierali przygotowane przez gospodarza napiwki. Nie ma już dziś wśród mieszkańców wyspy dawnych serenos. Byli kimś w rodzaju strażników, którzy nocami wędrowali po ulicach, co chwilę wykrzykując godzinę. W ten sposób mieszkańcy nie musieli wstawać i zapalać świateł, by zorientować się, jaka to pora nocy. Budzili się na chwilę, słysząc okrzyki – klimatyzacja nie była jeszcze znana, więc okna domów były zawsze otwarte – i po chwili decydowali, czy pora już wstawać, czy można jeszcze na chwilę rzucić się w ramiona bogini nocy. Serenos byli także wyrozumiali dla bajających w swoich zamkniętych i wymarzonych światach mężczyzn powracających z kantyny. Tych, którym nadmiar czerwonego wina o niebiańskim zapachu zbyt mocno zawrócił w głowie, wprowadzali do domów, pomagali otworzyć drzwi, a nawet układali do łóżek. Byli szczególnie wyrozumiali dla broken hearted, którzy ucieczki od miłosnych zawodów szukali w boskim trunku o purpurowej barwie i przezroczystości rubinu. Bo jak inaczej poradzić sobie w tych pierwszych chwilach, w których do świadomości dociera prawda, że miłość została odrzucona? Wtedy ptaki przestają wydawać swe śpiewne dźwięki, słońce staje się jakby bledsze, kwiaty niemal nie rozwijają pąków, niebo nie jest wcale tak błękitne, a czas płynie zbyt wolno.

Zaniknął na wyspach także zwyczaj zwany camilla. Nazwa wskazuje na okrągły stół okryty obrusem opadającym do ziemi, stół, pod którym postawiono pojemnik z rozpalonym węglem drzewnym. W chłodne jesienne wieczory lub deszczowe dni miejscowe kobiety rozpalały węgiel i umieszczały go pod camillas. Wchodzący do domu zasiadali przy nich, okrywając starannie nogi i czerpiąc przyjemność z rozlewającego się ciepła. Mogli wówczas swobodnie rozmawiać, pisać atramentem długie listy, czytać lokalną prasę bądź plotkować o nowych mieszkańcach i sławnych turystach. A były to czasy, kiedy turyści pojawiali się na Balearach jak na lekarstwo. Często wtedy słyszeli od wyspiarzy mi casa es su casa, a wczesnym rankiem, na powitanie, znajdowali na progach przed drzwiami swych mieszkań wiklinowe kosze wysadzane owocami.

W niepamięć odeszły również szepty piropos. Chodzi o słodki komplement wypowiadany przez mężczyzn pod adresem przechodzących kobiet. Jeszcze trzydzieści lat temu w niedzielne przedpołudnia można było zaobserwować wysmukłe damy wychodzące z białych kościołów z mszalikami w rękach. Głowy miały zazwyczaj przykryte specyficznymi czepkami, ich suknie pachniały świeżością i szeleściły uwodząco, a wyraz ich twarzy był dostojny i promienny zarazem. Gdy któraś mieszkanka wysp nie usłyszała za sobą szeptów mężczyzn, a dokładnie jednego słowa – piropo, oznaczało to, że powinna natychmiast popracować nad swoim wyglądem. Na szepty te nie wolno było w żaden sposób reagować – ani spojrzeniem, ani skinięciem głowy, ani zmrużeniem oczu. Tak nakazywał lokalny obyczaj. Im piękniejsza była kobieta, do której adresowano piropo, tym bardziej wymyślne i zachwycające były owe westchnienia admiracji. Panie mogły usłyszeć na przykład: „Jeśli piękno jest grzechem, tobie nigdy nie zostanie wybaczone” lub „Tam, gdzie przejdziesz, wyrastają kwiaty”, albo „Teraz wiem, że niebo istnieje. Widziałem anioła”. Na zawsze jednak tajemnicą pozostaną piropos, jakie szeptał do ucha George zakochany bez pamięci Chopin. Możemy się tylko domyślać, że pełne były najwytworniejszej muzyki, która w duszy pisarki grała dźwiękami inspiracji i odbijała się bezszelestnym echem na pisanych uczuciem kartach jej powieści.

Valldemossa Chopina 

Chopin przybył na wyspę zakochany, jednak ponieważ zamieszał w klasztorze, on i George mieli osobne pokoje. Prawda, klasztor kartuzów zamknięty był już od trzech lat z powodu kasaty zakonów, jednak pokoje rozdzielał jedyny pozostały w miasteczku mnich. Kochanków pocieszał jedynie fakt, że za cały rok zapłacili tylko trzydzieści pięć peset, co na owe czasy było sumą śmiesznie niską. Do Valldemossy przenieśli się z Palmy po tym, jak gospodarz, u którego wynajęli pokój, dowiedział się, że kompozytora męczy gruźlica. Właściciel natychmiast wymówił mu mieszkanie. Zresztą na Majorkę również przybyli uciekając – przed plotkami artystycznych środowisk Paryża. Mieli także nadzieję na poprawę zdrowia, tak muzyka, jak piętnastoletniego syna George. Choć Chopin wcale nie lamentuje w swych zapiskach z tego powodu, że dano mu oddzielną celę, zrozumiałe jest jednak, że wolałby zanurzyć się w miękkich ramionach Francuzki niż sypiać samotnie w zimnej sali na twardym łóżku, obok którego postawiono drewniany klęcznik. Cóż, nie każda miłość może być spełniona… W każdym razie romantyk z rozwianym włosem i kiepskim zdrowiem narzekał na wygląd swego pokoju: „Moja cela ma formę trumny wysokiej, sklepienie ogromne, zakurzone, okno małe, przed oknem pomarańcze, palmy, cyprysy; naprzeciw okna małe łóżko na pasach”. Dziś niejeden marzyciel raczej zachwalałby sentymentalne okienko wychodzące na ogrody… Kompozytor zamierzał w Valldemossie podleczyć swe smagane chorobą ciało, a sprzyjać miał temu klimat Majorki. Założenie było słuszne, nie przewidział jednak, że ubodzy zakonnicy zaoferują mu celę, której ściany pokryte były grzybami. A takie warunki niekoniecznie wpływają kojąco na stan zdrowia genialnych muzyków.

Dziś z rozrzewnieniem patrzę na miejsca, w których Chopin i Sand spędzili kilka miesięcy. Wspaniała, choć niewielka biblioteka pełna starych druków, wciąż jeszcze pachnąca skórą, inkrustowane meble we wszystkich odcieniach brązu, proste domowe sprzęty, wielkie szafy, przestronne komody, wykwintne biurko… I jeszcze mnisia apteka, w której mnożą się tajemnicze fiolki, różnokolorowe butelki, wszelkich rozmiarów i kształtów pojemniki, pudełka, ampułki. Jakby przygotowywano tu ożywcze lub zabójcze eliksiry według tajemnych receptur. Wszystko to odtwarza klimat tamtych dni. Niewiele się tu zmieniło przez niemal dwa wieki. Przez otwarte okna z drewnianymi okiennicami wdziera się cicho muzyka przyrody. Radosny śpiew ptaków i delikatny szelest drzew w ogrodzie. Idealne warunki do tworzenia, komponowania, pisania. Idealne, gdyby nie podupadające zdrowie i napięcia powodowane głównie przez nastoletniego Maurycego, któremu związek genialnego pianisty z matką ekstrawertyczką wcale nie przypadł do gustu.

Nie brakło jednak pozytywnych stron pobytu kompozytora i literatki na wyspie. Początkowo niewielkie, ślicznie położone na górach miasteczko spodobało się zadurzonej parze. Chopin w liście do Juliusza Fontany nazwał je nawet „najpiękniejszym miejscem na ziemi”. W Un hiver à Majorque Sand zanotowała: „Rozwaga i rezerwa to główne cechy charakteru mieszkańców Majorki”. W swych opiniach – jak kobieta – nie była jednak stała. W innych miejscach tego samego dzieła nazywa wyspiarzy małpami i złodziejami, a potem zauważa: „Moglibyśmy dobrze żyć z tutejszymi mieszkańcami, gdybyśmy chodzili do kościoła… to powstrzymałoby ich przynajmniej od rzucania w nasze głowy kamieniami zza krzaków, kiedy tylko przechodziliśmy”. Poza absencją na niedzielnych mszach, George Sand popełniała także inne ciężkie grzechy: jako jedna z pierwszych kobiet paliła cygara i chodziła w spodniach. Oto awangarda feminizmu!

Mezalians muzyki i literatury

Po zwiedzeniu muzeum Chopinowskiego, wychodzę na kręte ulice Valldemossy. Zapada zmrok. Podmuch chłodnego, wieczornego wiatru smaga mnie delikatnie po twarzy. W malutkich okienkach niewysokich domów zapalają się pierwsze światła. Życie zaczyna toczyć się nieco wolniej, co nie oznacza, że ciszej. Przydrożne kawiarnie i restauracje zapełniają się ludźmi. Latarnie rozbłyskują światłem. Gdy przechodzę obok jednej z uroczych i tonących w kwiatach kawiarenek, do uszu docierają wyznania Diany Krall: I remember as you told me: Love is touching souls. Drgająca dźwiękami dusza Fryderyka i rozsmakowana w słowach dusza George dotknęły się i spotkały w miłości. Miłości zakazanej, a przecież nieplanowanej. Miłości napiętnowanej, a jednak realnej. Tak realnej jak muzyka Chopina i książki Sand. Tak subtelnej, jak skomponowane tu Preludia. Pachnącej jak wydrukowane czarne wyrazy książki, nad którą unosi się jeszcze woń drukarskiej farby.

Miłość prawdziwa i niemożliwa zarazem. Obydwa te przymiotniki oddają atmosferę, w której trwali kochankowie i dzieci George. Były to chwile szczęścia, ale i napięć, miłosnych wyznań i kłótni. Uczucie pomieszane ze złością i przebaczeniem, bezsilnością wobec choroby i twórczymi uniesieniami. Takie właśnie klimaty mogą odczytać psychologowie z rysunków Maurycego. Jego sprzeciw wobec związku matki z kompozytorem narastał wraz z wiekiem. Prace chłopca, nie pozbawione przecież talentu, widnieją w szklanych gablotach ustawionych w dawnych celach kartuzów.

W Valldemossie Chopin narzekał na brak instrumentu. Jego własny Pleyel został uszkodzony w urzędzie celnym, natomiast nowe pianino przysłane mu przez przyjaciela z Francji dotarło na wyspę zaledwie dwadzieścia dni przed jej opuszczeniem. Zdesperowany, żalił się w liście: „Dziś dopiero odebrałem wiadomości, że 1 Decemb. w Marsylii fortepian władowali na okręt kupiecki. 14 dni szedł list z Marsylii. Mam nadzieję, że fortepian przezimuje w porcie albo na kotwicy (bo tutaj nikt się nie rusza, jak deszcz) i że go dopiero na wyjezdnym dostanę, co mię bardzo ucieszy, bo prócz 500 franków cła będę miał przyjemność sam go zapakować nazad. Tymczasem moje manuskrypta śpią, a ja sam spać nie mogę, tylko kaszlę”.

Pomimo to, na rozsypującym się tutejszym pianinie skomponował Deszczowe preludium, doskonale wpasowujące się swym klimatem w zawilgocone ściany celi geniusza gruźlika. Czasem spacerując, tworzył muzykę w myślach. Musiał ją jednak usłyszeć nie tylko we własnej głowie. Musiał usłyszeć ją żywą, dźwięki musiały wybrzmieć jeden po drugim, musiały znaleźć się w nutowym zeszycie. Palce pianisty, niezbyt długie, ale za to giętkie i lekkie przy uderzeniu, musiały wyczuć pod opuszkami białe i czarne klawisze. Ten proces absorbował Chopina całkowicie. Nieco później, już podczas pobytu w Nohant, sama George Sand go opisała: „Pomysły muzyczne przychodziły mu do głowy wówczas nawet, gdy ich nie szukał, nie oczekiwał i nie przeczuwał. Przychodziły nagle, niespodziewanie, i to w kształtach już zaokrąglonych, wykończonych, gotowych, wspaniałych. Czasami, gdy siedział przy fortepianie, czasem znowu na spacerze. W tym ostatnim razie niecierpliwie oczekiwał końca przechadzki, żeby jak najprędzej mógł dostać się do fortepianu i usłyszeć zachowane w pamięci pomysły muzyczne. Gdy to nastąpiło, wówczas dopiero przychodziły ciężkie chwile pracy niezmordowanej, wahania się i gorączkowego opracowywania szczegółów kompozycji. To, co stworzył w myśli jako całość gotową i wykończoną, gdy miał przelać na papier, analizował aż do przesady; a gdy dane szczegóły nie okazywały się odpowiednimi, wpadał w prawdziwą rozpacz. Zamykał się w swym gabinecie, ślęczał całymi dniami nad swą pracą, płakał, rzucał się jak opętany, łamał pióra, często jeden takt po sto razy przekreślał i przerabiał. Na drugi dzień rozpoczynał tę samą historię z godną współczucia wytrwałością. Nieraz nad jedną stronicą siedział sześć tygodni, a w końcu napisał swój utwór tak, jak za pierwszym razem przelał go na papier”.

Wyspy zaczarowane

Chopin opuszcza Majorkę 13 lutego 1839 roku. Dzień później jest już na kontynencie. Jego statek przybił do portu w słonecznej Barcelonie. Chopin szukał na wyspie domu. Szukał ukojenia, odpoczynku, warunków do pracy. Szukał poczucia bezpieczeństwa i artystycznej inspiracji. Ukradkiem jednak w jego życie wdarła się choroba, z którą musiał zmagać się nie tylko na Majorce, ale już zawsze. Po jego pobycie na wyspie pozostały wspomnienia kilku cudownych chwil spędzonych z ukochaną i Preludia. Najsłynniejsze z nich to wspomniane Deszczowe preludium, do którego natchnienia pianista nie musiał szukać daleko. Przez większość tygodni, które kompozytor spędził w Valldemossie, padało. Pozostały także wspomnienia Sand, zapisane w powieści Un hiver à Majorque.

Dla wielu ludzi jednak ta wyspa jest domem. Myślę o tym, siedząc wygodnie w samolocie, który za kilka chwil oderwie się od przestronnej płyty lotniska w Palmie. Już podczas lotu zakładam słuchawki, by zatopić się w dźwiękach wydobywających się ze skrzypiec i organów. Płyta znakomitych wrocławskich muzyków nosi tytuł Światło. Łączy w sobie dźwięk i słowo, muzykę i teksty. Bo choć związek Fryderyka i George musiał się zakończyć, to przecież ich dzieła zaklęte w wirtuozerii słowa i dźwięku trwają obok siebie. Zasłuchany wyglądam przez okno. Majorka zmniejszyła się już do małego punktu na błękitnych wodach morza:

Na mojej wyspie ptak nie zrywa się do lotu, gdy słyszy kroki człowieka, lecz śpiewa głośniej i piękniej swoją pieśń. Na mojej wyspie wciąż słychać delikatne tony muzyki. Jest na tyle głośna, by wciąż nauczała duszę o pięknie, i na tyle cicha, by nie przeszkadzała myślom. Na mojej wyspie wszystko jest modlitwą: rozpryskujące się na twarzy krople deszczu i ścieląca się w dolinach mgła; tęcza, która rozpostarła swój łuk na błękicie nieba i jasne spojrzenie przyjaciół, którzy umieją słuchać; wiatr tańczący dziwny taniec z kosmykami włosów i płomień świecy, który odbija się jasno w zagłębieniu lampki czerwonego wina. ‘Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod słońcem’.

Na mojej wyspie jest dom. Prawdziwy, z masywnymi drzwiami, okiennicami z drewna i malwami pod płotem. To dom światła. W ciągu dnia jego snop wdziera się szeroką smugą przez otwarte drzwi. Pokonuje upór ciemnej podłogi i przebarwia ją, już od progu, w świetlisty dywan. Nocą, przez szpary w okiennicach, żółtawe światło strużkami sączy się w gąszcz lasu. Nad strzechą smuga jasnego dymu opowiada niebu o świetle, które czai się na dnie komina. Okiennice tłuką na wietrze. Deszcz zmywa ze schodów letni kurz. W zaczarowanym domu mieszkają zwykli ludzie. Każdej nocy stają w kolejce po świt. Na mojej wyspie czas tka codzienność z kolorowych nitek. Śmiech plącze z płaczem, a miłość – ze zdradą. Łzy jednak wysychają szybciej, a zdrada nie boli tak bardzo. To jest wyspa, na której liczy się chwila obecna. Przeszłość nie należy już do nas. Nasze są tylko wnioski, które z niej płyną. Przyszłości jeszcze nie ma. Przyjdzie do nas i powie: Oto ja, teraźniejszość. Tu, w czasie, ciągle dzieje się teraz. Od nas zależy, co uczynimy. Chwila nie lubi się powtarzać. Nie zdarzyła się wcześniej i nie przyjdzie potem. Podarowana tylko raz. Podarowana właśnie teraz.

Na mojej wyspie są złociste i bezładne pustynie; a na każdej z nich maleńkie oazy. To tam rozkwitają ogrody, pomalowane zielenią, żółcią, czerwienią i fioletem. Ich barwy są intensywne. Ich obecność upragniona. Żar dnia miesza się z czarnym chłodem nocy. Pustynne noce nabrzmiewają strachem. Żaden z nich jednak nie jest tak wielki a żadna noc tak czarna, aby nie udało się wyplątać z obłoków jednej choćby gwiazdy. I uczepić się jej kurczowo. I wierzyć, że iskra może zapowiadać płomień.

Wszyscy tworzymy własne wyspy. Na nich budujemy domy. W domach otwieramy okna. Z okien wyglądamy na tych, którzy powinni przyjść, abyśmy mogli ich kochać. Aby oni mogli kochać nas…

wszystkie fot. M. Rosik