Lew, który zwyciężył

Rozmowa dla „Echa katolickiego”

„Lew z pokolenia Judy”. Co to tajemnicze określenie Chrystusa oznacza i skąd się wzięło?

Imię „Lew z pokolenia Judy” pojawia w Biblii tylko dwa razy. W pierwszej i ostatniej księdze. W Księdze Rodzaju i Apokalipsie. Ta pierwsza zapowiada Jego zwycięstwo, ta druga – proklamuje Jego zwycięstwo. Kiedy patriarcha Jakub tuż przed śmiercią błogosławi swych synów, do Judy mówi: „Judo, młody lwie, na zdobyczy róść będziesz, mój synu: jak lew czai się, gotuje do skoku, do lwicy podobny – któż się ośmieli go drażnić? Nie zostanie odjęte berło od Judy ani laska pasterska spośród kolan jego (Rdz 49.9-10). Zapowiada w ten sposób, iż właśnie z pokolenia Judy wyjdzie Mesjasz, który okaże się Królem nad całym światem. Okazał się nim oczywiście Jezus.

Po dokonaniu swej ziemskiej misji Jezus Galilejczyk powstał niczym lew i jako zwycięzca uniósł się do niebios. To tam ujrzał Go Jan ewangelista, gdy pewnej niedzieli Bóg przemówił do niego apokaliptycznymi wizjami: „I mówi do mnie jeden ze Starców: Przestań płakać: Oto zwyciężył Lew z pokolenia Judy, Odrośl Dawida, tak że otworzy księgę i siedem jej pieczęci” (Ap 5,5). Janowa wizja świadczy o jednym: Jakubowe proroctwo dopełniło się! Zwyciężył Lew z pokolenia Judy!

Książka „Jezus Galilejczyk. Lew z pokolenia Judy” to zbiór felietonów, w których odsłania Ksiądz tożsamości Jezusa, dzięki czemu czytelnik odkrywa różne oblicza Chrystusa. Każda notka opatrzona jest cytatem z Pisma Świętego. Można powiedzieć, iż to taka trochę Ewangelia dla zabieganych. To celowy zamysł?

Tak. W każdej notce znajduje się dokładnie jedno zdanie z Ewangelii. To trochę tak, jakby obiektywem obejmującym całą treść Ewangelii najechać na jedno zdanie i wokół niego osnuć krótką refleksję. Krótką, bo każda z nich liczy niecałe dwa tysiące znaków. Czyta się więc je w około dwie minuty, ale mogą one stać się impulsem do dalszych, osobistych rozmyślań.

Jezusa poznajemy w Księdza książce w momencie zwiastowania, a żegnamy, kiedy Lew wstępuje do nieba. I im bardziej docieramy do ziemskiego oblicza Jezusa, tym bardziej rozumiemy prawdę, iż jest On Synem Bożym…

To prawda. Książka ułożona została chronologicznie w tym sensie, że wędrujemy z Jezusem od zwiastowania, poprzez Jego narodzenie, lata dzieciństwa, publiczną działalność aż do najważniejszych wydarzeń zbawczych: Jego męki, śmierci i zmartwychwstania. Ostatnie notki dotyczą chwili, gdy Jezus niczym lew szykuje się do skoku do niebios. Chodzi o wniebowstąpienie.

Stopniowe odkrywanie tożsamości Jezusa jako człowieka coraz silniej pozwala nam dostrzec Jego boskie prerogatywy. Podczas święta Poświęcenia Świątyni Jezus mówił o sobie: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy” (J 10,30).Jezus jest wcielonym Słowem Bożym, które pozostaje we wspólnocie z Ojcem. Jest Synem Bożym żyjącym w ciągłej jedności z Bogiem. Boskie prerogatywy Jezusa widać znakomicie na tle zwyczajów i przekonań zapisanych na kartach Starego Testamentu. Jezus jest Logosem, Stwórcą, Sędzią, Panem życia i śmierci. Kto Go zobaczył, zobaczył samego Ojca. Bóg objawia się w Jezusie jako Synu, co potwierdza częste wykorzystanie przez Jana formuły „Ja jestem”. Idea bóstwa Jezusa musiała rozprzestrzenić się w środowisku judeochrześcijan, którzy doskonale znali Stary Testament. To oni gromadzili się „w imię Jezusa”, modlili się do Niego, śpiewali Mu hymny, wyznawali jako Pana wywyższonego ponad wszelkie istoty duchowe, przypisywali Mu tytuły, które Stary Testament odnosi jedynie do Boga, i przyjmowali Go jako boskiego Odkupiciela. Lekturę Jezusa Galilejczyka rozpoczynamy poznając historię nazaretańskiej rodziny, która spodziewa się narodzin syna – Jezusa. Kończymy z przeświadczeniem o Jego boskiej godności.

Ukazując powinowactwa i wątki występujące w Starym i Nowym Testamencie, pokazuje Ksiądz czytelnikowi zaskakujące prawdy o życiu Jezusa i – tak jak w poprzedniej książce „Miriam z Nazaretu. Pierwsza Charyzmatyczka” – Jego Matki. A czy podczas pracy nad swoją najnowszą publikacją odkrył Ksiądz coś, co zaskoczyło także i Księdza?

Aby zaciekawić Czytelników, niczym hasła podam jedynie trzy zagadnienia. Pierwszym odkryciem było dla mnie poznanie żydowskiego zwyczaju związanego z tzw. chlebami pokładnymi, a dokładniej – chlebami Oblicza (Bożego). W świątyni jerozolimskiej w Miejscu Świętym stał stół chlebów Oblicza Bożego. Kapłani przy okazji większych świąt wynosili go na zewnątrz, ukazywali chleby zgromadzonemu ludowi, wołając „Oto jest miłość Boga do was!”. W tej praktyce szukać należy podstaw pięknej praktyki katolickiej, jaką jest adoracja Najświętszego Sakramentu.

Drugie odkrycie dotyczy początku Ostatniej Wieczerzy. Wiemy, że Jezus rozpoczął ją umywając uczniom nogi. Zazwyczaj ukazujemy ten moment – i słusznie – jako wyraz i wezwanie do służby. Jezus mówi przecież: skoro Ja umyłem wam nogi, to i wyście winni je sobie nawzajem umywać. Jednak oprócz tej lekcji etyki chrześcijańskiej gest ten ma o wiele głębsze znaczenie teologiczne. Otóż konsekracja kapłanów pełniących służbę w świątyni jerozolimskiej rozpoczynała się od rytualnego obmycia nóg. Mamy więc jasny dowód, że w wieczerniku Jezus konsekrował apostołów na kapłanów.

Trzecia ciekawostka dotyczy odkrycia tekstu, który bardzo rzadko cytowany jest w homiliach czy katechezie. Tak rzadko, że niektórzy pytają: czy apostołowie byli ochrzczeni? Naturalnym znakiem wejścia do Kościoła jest chrzest, ale czy oni go dostąpili? Zapewne tek. Wystarczy otworzyć Ewangelię Jana, gdzie czytamy: „Potem Jezus i uczniowie Jego udali się do ziemi judzkiej. Tam z nimi przebywał i udzielał chrztu” (J 3,22). To przypuszczalnie wtedy sam Jezus ochrzcił swych uczniów.

Wielu czytelników na pewno zaskoczy fragment, w którym Ksiądz pisze, iż modlitwa „Ojcze nasz” jest na wskroś żydowska. Jak doszło do tego, że stała się sztandarowa modlitwą chrześcijańską?

Pierwsi chrześcijanie wywodzili się ze środowiska żydowskiego. W szabat uczęszczali do synagogi na nabożeństwa, w niedzielę uczestniczyli w Eucharystii. Jestem przekonany, że gdy judeochrześcijanie pojawiali się w synagodze, z całą pewnością odmawiali Modlitwę Pańską. „Ojcze nasz” jest modlitwą na wskroś żydowską. Każda idea w niej zawarta, każda prośba i sama inwokacja („Ojcze nasz, któryś jest w niebie”) głęboko zakorzenione są w myśli Starego Testamentu. Ba, już sama struktura tej modlitwy jest typowa dla judaizmu: wezwanie plus siedem próśb. Bardzo wiele żydowskich modlitw zbudowanych było na tej zasadzie. Niczym menora – żydowski świecznik, który stał w Miejscu Świętym świątyni jerozolimskiej: miał podstawę i siedem ramion. Nie ma się czemu dziwić, że Jezus uczył apostołów modlitwy zakotwiczonej w judaizmie. Sam był Żydem, podobnie jak Jego uczniowie, czerpał więc całą garścią z teologii Starego Testamentu.

W jednym z rozdziałów pisze Ksiądz: „Kto chciałby odrzucić Tradycję, ten – postępując konsekwentnie – musiałby odrzucić Nowy Testament”. Dlaczego? I jaka jest relacja między Tradycją i Pismem Świętym.

Nowy Testament jest wynikiem tradycji ustnej! Pierwsze pismo Nowego Testamentu – a jest nim Pierwszy List do Tesaloniczan – powstało najprawdopodobniej około 51 roku po Chrystusie. Apokalipsa być może około 110 roku po Chrystusie. Oznacza to, że kompletny Nowy Testament pojawił się dopiero na początku II stulecia, niemal osiemdziesiąt lat po zmartwychwstaniu Chrystusa. W tym czasie Ewangelia głoszona była za pomocą ustnego przekazu. Ta właśnie tradycja ustna doprowadziła do spisania ksiąg Nowego Testamentu.

Ani Piotr, ani Paweł nie głosili przecież dobrej nowiny pytając swych słuchaczy: „Wiecie, co jest napisane w Janie trzy szesnaście?”. To logiczne, bo przecież Ewangelia Jana jeszcze nie istniała. Głosili w oparciu o Stary Testament,bo Nowy jest efektem tradycji ustnej. Kto więc chciałby odrzucić tradycję, ten – postępując konsekwentnie – musiałby odrzucić Nowy Testament, co jest oczywistym absurdem.

Proszę Księdza, język niektórych tekstów biblijnych ukazuje Boga, który jest odpowiedzialny za zło, tymczasem pochodzi od Niego wyłącznie dobro. Człowiek może się w tym pogubić…

Odwołać się trzeba do pierwotnych form religii Izraela, gdy Żydzi jeszcze nie byli w stanie przyjąć prawdy o istnieniu szatana jako ducha całkowicie sprzeciwiającego się Bogu. Gdyby taką myśl dopuścili, nie uchroniliby się od oddawania czci również szatanowi jako duchowi silniejszemu od człowieka, by nie ściągnąć na siebie jego gniewu. W takiej sytuacji monoteizm nie mógłby się ostać. Bóg więc prawdę o naturze złego ducha objawiał stopniowo. W pierwotnych formach religijności Izraelitów wszystko, co się wydarzało – dobro i zło – przypisywano Bogu. Stąd w Starym Testamencie znajdują się karty, na których to Bóg jest sprawcą nieszczęść. Dopiero wówczas, gdy monoteizm był już silnie utwierdzony, Bóg objawił prawdę, iż szatan jest całkowitym przeciwnikiem tak człowieka, jak i Boga, i że to właśnie ów zły duch stoi ostatecznie za każdym złem.

Co więcej, choć w czasach Jezusa wszyscy już wiedzieli, że od Boga pochodzi jedynie dobro, to i tak czasem posługiwano się dawnym językiem religijnym, w którym Bogu przypisuje się zło. Czynił tak nawet sam Jezus. Wspomnieliśmy przed chwilą Modlitwę Pańską. Wiemy, że Ewangelie zawierają dwie wersje „Ojcze nasz” – Mateuszową i Łukaszową. Jednak wielu katolików znad Wisły jest błędnie przekonanych, iż w jednej wersji mówi się o wodzeniu na pokuszenie, a w drugiej – o zezwoleniu, by ulec pokusie. To nieprawda. W obydwu Ewangeliach prośba ta tłumaczona dosłownie brzmi: nie wprowadzaj nas w pokusę/próbę. Jeśli spotykamy w przekładzie zdanie: „nie dozwól, byśmy ulegli pokusie” (Łk 11,4), oznacza to, że tłumacz odszedł od dosłownego brzmienia tekstu (słowo po słowie) na rzecz właściwego oddania zawartej w nim idei, gdyż wiadomo, że Bóg nikogo nie nakłania do czynienia zła. Jest dokładnie odwrotnie.

Ucząc Modlitwy Pańskiej, Jezus sięgnął po język najstarszych ksiąg Starego Testamentu, gdy Boga Stwórcę widziano jako pierwotną przyczynę wszystkiego, co się wydarza, a więc również pokus. Dopiero w późniejszych księgach zniuansowano to rozumienie. Od Boga pochodzi jedynie dobro, a za pokusy i zło ostatecznie jest odpowiedzialny szatan jako przyczyna wtórna.

My, katolicy, za rzadko sięgamy po Pismo Święte, nie mówiąc już o poznawaniu kontekstów, kwestii językowych czy kulturowych. Jak czytać Biblię bez znajomości tych wszystkich niuansów i czy w ogóle tak się da?

Kto czyta Biblię bez znajomości uwarunkowań historycznych jej powstawania i bez sięgnięcia do świata religijnego i kulturowego dawnego Izraela, ten może co najwyżej zachwycać się językiem Pisma Świętego bądź wyciągać poszczególne historie z kontekstu i interpretować niczym opowiastki z morałem. To zdecydowanie za mało. Na szczęście od wielu lat (dokładnie od Soboru Watykańskiego II) Kościół zachęca, by czerpać z Biblii całą garścią. Coraz więcej jest środowisk katolickich, w których Pismo Święte naprawdę staje się księgą życia. Rozmaite ruchy charyzmatyczne i wspólnoty modlitewne dążą do pogłębienia lektury Biblii, dostarczając wszelkich narzędzi do głębszego jej poznania. To zdecydowanie dobry kierunek.

„Nasze życie często jest jedyną Ewangelią, jaką czyta świat” – napisał Ksiądz w swoje książce. Jak to rozumieć?

Ewangelia to dobra nowina. Jeżeli nieustannie będziemy czynić dobro, jednocześnie świadomie przyznając się do naszej przynależności do Boga i Kościoła, jest szansa, że nasze świadectwo otworzy innym drogę do odkrycia miłości Tego, który pierwszy nas umiłował. Na tym polega odpowiedź na Jezusowe wezwanie: „Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie” (Mt 5,16).

Tekst źródłowy: tutaj