fot. M. Rosik

To był przypuszczalnie kwiecień, około 30 roku. Jerozolima spowita była głęboką ciszą. Niemal wszyscy mieszkańcy miasta pogrążeni byli jeszcze we śnie, gdy ciemność nocy zaczęła zmagać się z rodzącym się dniem. Zza horyzontu czerwoną łuną powstawało słońce. Po chwili mrok zniknął już na dobre, a nad miastem zajaśniał nowy dzień. Dla Żydów był to pierwszy dzień tygodnia. Jednak tamten poranek nie był jak inne poranki pierwszego dnia po szabacie. Tamtego poranka zabłysło światło o wiele silniejsze niż blask słoneczny, silniejsze niż budzący się dzień i potężniejsze niż jakiekolwiek inne światło. To był poranek realizacji zapowiedzi. Dopiero wtedy uczniowie zaczynali rozumieć słowa, które Jezus powiedział do nich rok wcześniej podczas wędrówki łagodnymi drogami Galilei: Syn Człowieczy będzie wydany w ręce ludzi. Ci Go zabiją, lecz zabity po trzech dniach zmartwychwstanie”(Mk 9,31).

Ewangelista dodaje, że apostołowie niemal zignorowali te słowa Jezusa. Ot, zwykłe przeoczenie. Gdy usłyszeli zapowiedź zmartwychwstania, ich umysły zaprzątnięte były kłótnią o to, kto z nich jest największy. Troska o własną wielkość nie pozwoliła im pojąć, że Jezus mówi o największym wydarzeniu w dziejach zbawienia. Zajęci byli sobą. Nie zwracali uwagi na Nauczyciela.

Dziś na szczęście często jest zupełnie inaczej. Zwracamy baczną uwagę na sprawy wiary. Nie szukamy własnej wielkości, ale troszczymy się o nasze religijne życie. Religijna prasa na stole, msza święta w każdy niedzielny poranek, dwa razy w roku rekolekcje, dzieci w szkole katolickiej, ofiara na budujący się kościół… Wszystko to słuszne – do momentu, w którym nie zaczniemy budować poczucia swej własnej wielkości na bazie spełnianych praktyk religijnych. Dopóki nie poczujemy się zbyt bezpiecznie, jako „porządni ludzie”. Dopóki religijne działanie nie przesłoni osobistej, głębokiej i intymnej więzi z Bogiem. I przypominają mi się norwidowskie strofy: „Dewocja tylko tego nie postrzegła, że za kościołem człowiek o ratunek woła…”

XXV B