Pływające wyspy na Titicaca

wszystkie fot. M. Rosik

Do Boliwii docieram w dość skomplikowany sposób. Najpierw samolotem do Arecipe, kolejnym – do Juliaca, a stamtąd autobusem do granicy w Casana. Po drodze, w Puno zostawiam zbędny bagaż w hotelu, do którego mam wrócić za kilka dni. Nie warto ciągnąć ze sobą całego tego majdanu na wysokości czterech tysięcy metrów. Oddycha się już trudniej. Powietrze za to jest cudowne – chłodnawe, rześkie, krystalicznie czyste. Po przekroczeniu punktu kontrolnego wsiadam w jaskrawożółtą taksówkę i jadę do Copacabany, kilkutysięcznego miasteczka nad Titicaca. Docieram tam już po pół godzinie. To niewielka miejscowość, która rozłożyła swe ramiona na wysokości bagatela 3800 metrów ponad poziomem morza. Kiedy w szesnastym stuleciu trafił tu maryjny wizerunek, miasteczko stało się centrum pielgrzymkowym. Co roku, począwszy od drugiego lutego, odbywa się tu festiwal tańców kultury Ajmara, na cześć Maryi znanej jako Candelaria. Święto przypomina bardziej festiwal w Rio niż uroczystości religijne. Zresztą dziwnych zwyczajów jest tu więcej. Wystarczy wspomnieć alasitas, święto, podczas którego wierni przynoszą do poświęcenia miniaturki samochodów, domów, pól i innych wymarzonych rzeczy, prosząc Boga, by mogli je rychło otrzymać w naturalnej wielkości.

Docieram do hotelu, w którym drogą internetową zarezerwowałem pokój. Wszelkie trudy szalonej podróży, rozpoczętej dziś o czwartej trzydzieści, gdy słońce spało jeszcze za horyzontem, zostają wynagrodzone usytuowaniem apartamentu. Olbrzymia ściana ze szkła otwiera widok na największe w Ameryce Południowej jezioro, do którego brzegów pozostaje zaledwie kilkanaście metrów. Bardziej uspokajającego pejzażu nie sposób sobie wyobrazić. Rozkoszując się nim, przypominam sobie wyczytany gdzieś mit, który głosi, że właśnie tu, w błękitnych wodach jeziora, wyraźnie odcinających się od szarych przestrzeni skalnych, narodziło się słońce. Poza tym Inkowie wierzyli, że ich pierwszy król, zwany Inką, powstał ze skały pumy, czyli z Titicaca. Tak właśnie należy przetłumaczyć nazwę jeziora – „skała pumy”. Skała ta wznosi się na północnym krańcu Isla del Sol, która wyniośle podnosi swe czoła znad tafli jeziora.

Po kilku zaledwie chwilach kontemplacji słyszę dzwonek telefonu. Recepcjonistka informuje, że w patio pojawił się Guido, mój przewodnik. Jest studentem turystyki. Uśmiechnięty, o wyraźnie indiańskich rysach, dobrze posługuje się angielskim. Pyta, czy nie jestem zbyt zmęczony, by wyruszyć na poznawanie tajemnic miasteczka. Oczywiście, że nie – odpowiadam. Kto mógłby zasnąć, gdy tyle zakamarków czeka na odkrycie? Wyruszamy więc w sieć wąskich uliczek upstrzonych białymi domami i kolorowymi, przytulnymi sklepikami. A Guido zaczyna opowieść.

Nie bez przyczyny Boliwia nazywana jest Tybetem Ameryk. Jest bowiem najwyżej położonym i najtrudniej dostępnym państwem obydwu kontynentów. Stąd wyszła idea walki o niepodległość od dominacji hiszpańskiej, idea, która szybko zdobyła popularność w koloniach. W 1824 roku niepodległość zdobyło Peru, jednak tereny dzisiejszej Boliwii pozostawały pod rządami wiernego Hiszpanom generała Pedro Antonio de Olañety, którego opór przełamały dopiero wojska wysłane przez Simona de Bolivara. W rok później utworzono nowe państwo, które nazwę swą wzięło od swego wybawcy.

Często się mówi, że Boliwia to żebrak leżący na złotym łożu. Bogactwa mineralne są tu niewiarygodne, wciąż jednak pozostają niewykorzystane. Stąd kraj należy do piątki państw, które korzystają z największej pomocy międzynarodowej. Sytuacja taka nie dziwi, gdy spojrzy się choćby na szkolnictwo. Ponad dwadzieścia procent kobiet do dziś pozostaje analfabetkami.

Okolice Titicaca są pełne tajemniczych pozostałości dawnych kultur, od Tiwanaku począwszy, na kulturze inkaskiej skończywszy. Na ich ślady natknąć się można zarówno na brzegach jeziora, jak i na wybujałych wyspach. W Copacabanie odkryto pozostałości astronomicznego centrum obserwacyjnego z czasów przedkolumbijskich. Miasteczko było jednocześnie przystanią dla pielgrzymek zmierzających na Wyspę Słońca i Wyspę Księżycową. Stąd wyruszano maleńkimi czółenkami, by w mistycznej atmosferze oddać pokłon bogom, którzy za mieszkanie obrali na wodach jeziora. Dziś w środku dawnego inkaskiego waka, czyli miejsca kultu, stoi kościół dedykowany Madonnie z Copacabany, z figurą rzeźbioną przez Tito Yupangui, indiańskiego mistrza dłuta. Biały budynek wieńczą wymyślnie żłobione kolumny. Kamienny ołtarz pokryty jest srebrem i złotem, o które tu zresztą nietrudno, gdyż Andy słyną z kopalni tych drogich kruszców. Rzeźbione figury przywdziano w szaty pokryte drogimi kamieniami. Widok nader dziwaczny dla europejskiego oka, przyzwyczajonego do dostojnych gotyckich kościołów.

Z majestatycznym budynkiem kościoła kontrastuje wybudowana niedawno hala sportowa. Są tu zielone boiska do piłki nożnej i do siatkówki, biały basen i korty tenisowe. Jest także ring, na którym Boliwijczycy uprawiają swój sport narodowy. Tutaj akurat czynią to w sposób kontrolowany, ale nie zawsze tak bywa. Rytualną tradycją Boliwii jest tinku, walka na pięści, która zapewnić na przewodnictwo w grupie. W miasteczku Patosi, na północy kraju, odbywają się doroczne walki. Ten absurdalny zwyczaj sprawia, że co roku trup ściele się gęsto, zwłaszcza wśród pijanych uczestników walk. Nie brak pośród nich i kobiet. Choć teoretycznie chodzi o bitwę na pięści, w użycie wchodzą także kamienie czy noże.

Gdy przechodzimy obok pola golfowego, przypomina mi się opowieść o argentyńskim mistrzu tej dyscypliny. Czy jest prawdziwa? Nie wiem, ale na pewno jest pouczająca. Podobno Robert De Vincenzo, gdy po wygranym turnieju otrzymał stosowny czek, udzielił wywiadu kilkunastu reporterom, a następnie starał się odszukać swój samochód na parkingu. Miała wtedy podejść do niego młoda kobieta, gratulując zwycięstwa i żaląc się jednocześnie, że jej dziecko jest śmiertelnie chore. Oczywiście nie miała czym zapłacić za szpital i kurację. De Vincenzo wyjął pióro z kieszeni swej marynarki i wypisał czek na nazwisko swej rozmówczyni. Kilka dni później jeden z przyjaciół golfisty, który dowiedział się o całej sprawie, podszedł do niego w klubie i powiedział:

– Słyszałem, że w zeszłym tygodniu turnieju spotkał pan pewną kobietę i wręczył jej czek. – De Vincenzo potwierdził. – Cóż! – westchnął mężczyzna – mam dla pana nienajlepszą wiadomość. To wariatka, która kręci się często w okolicach klubu. Ona nie ma żadnego dziecka. Nie ma nawet męża. Zwyczajnie pana oszukała.

– Czy to znaczy, że ona nie ma żadnego umierającego dziecka? – spytał De Vincenzo, chcąc się upewnić, że wszystko dobrze zrozumiał.

– Właśnie tak.

– Ależ to najlepsza wiadomość, jaką dziś usłyszałem!

Z Guido wędrujemy dalej. Tuż za halą sportową, nieco z boku, droga opada w stronę jeziora. Przechodzimy nią w stronę przystani mijając dziesiątki małych butików, obsługiwanych przez kobiety o ciemnej karnacji, noszących wielkie słomkowe kapelusze i jaskrawo-kolorowe, tradycyjne stroje. Już przy brzegu wykupujemy na jutro poranny rejs na Wyspę Słońca.

Gdy następnego ranka zjawiam się na przystani, pracownicy odcumowują właśnie niewielką łódź turystyczną. Wielkim krokiem przeskakuję z trapu na burtę. Już po chwili odbijamy od brzegu. Słońce tańczy na błękitno-zielonej tafli jeziora, a jego promienie, skrząc się, odbijają się od gładkiej powierzchni wody i rażą oczy. W oddali pojawiają się inne łodzie. Niektóre przewożą szukających przygód wędrowców, inne to zwykłe łodzie rybackie. W oddali rysuje się cel tego rejsu. Nad szerokim, płaskim horyzontem dumnie wznosi swe jasne czoło Wyspa Słońca. Jej osnuta mgłą jak białym płaszczem sylwetka wygląda majestatycznie. Zanim jednak tam dotrę, kilka razy przyjdzie mi napotkać jedno z niezwykle rzadko spotykanych zjawisk na świecie: pływające wyspy.

W dalekiej przeszłości Indianie Uru, których pozostało dziś już zaledwie kilkuset, aby uniknąć wojen o terytoria, wybrali specyficzny sposób życia. Z trzciny o nazwie totora, która porasta gęsto wybrzeża jeziora, budują kilkuwarstwowe podłoże wyspy. Na nim, również z trzciny, stawiają swe domostwa, urządzenia gospodarcze, łodzie. Życie na pływającej trzcinowej wyspie, poruszanej podmuchami wiatru, wymaga ciągłej czujności. Gdy gnije dolna warstwa, należy uzupełnić ją nową, kładzioną na powierzchni. Ponieważ podłoże jest miękkie, należy stąpać po nim delikatnie. Ogień musi być dobrze strzeżony, by nie spalił całej wyspy. Te malutkie pływające lądy otoczone są trzcinowymi kanoe, które pozwalają Indianom Uru przedostać się na stały ląd, wyruszyć po nowy zapas trzcin albo wybrać się na połów ryb.

Gdy mijamy kilka takich wysp, obserwując, jak toczy się tam codzienne życie, wysmukła sylwetka Isla del Sol staje się coraz wyraźniejsza. Wyspa Słońca to centrum inkaskiego imperium, otoczone przez wiecznie ośnieżone szczyty królewskiego pasma Andów. Przybijamy do stromego, skalistego brzegu od strony południowej. To wspaniałe, spokojne i przyjazne miejsce zaprasza do refleksji. Krajobraz jest wręcz spektakularny. Na powierzchni wyspy, jak na poprzetykanej srebrem tkaninie, rozsianych jest kilka bezładnie rozrzuconych wiosek. Są bardzo małe, każda składa się zaledwie z kilku ubogich domostw. Gdzieś pomiędzy nimi odnajdujemy ścieżkę do dawnego miejsca kultu, a właściwie do ruin po nim. Na kompleks sakralny składają się źródło świętych wód, świątynia Słońca w Pilococaina, święty labirynt Chincana i skały. Wszystko to leży właściwie w gruzach. Wydaje się, że nawet prace archeologiczne zostały zaniechane. Krajobraz jednak pobudza wyobraźnię, w której nagle wszystko ożywa: mury świątyni urastają do niebotycznych rozmiarów, dziedzińce zapełniają się Indianami przybyłymi tu w pielgrzymce, by oddać cześć bogu słońca, zewsząd słychać kultyczne śpiewy, a w wodach jeziora przeglądają się kolejne okręty. Właśnie tak musiała tu wyglądać codzienność przed wiekami. Wyspa tętniła życiem. Tętniła, aż do czasu przybycia kolonizatorów…

Polub stronę na Facebook