WODY ŁAGODNE, WICHRY GWAŁTOWNE

wszystkie fot. M. Rosik

Wiatr wieje tam, gdzie chce i szum jego słyszysz,
lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża.
Tak jest z każdym, który narodził się z Ducha.
św. Jan

Wszystko działo się zbyt szybko. We Wrocławiu padał śnieg, choć była Wielkanoc. Temperatura oscylowała wokół zera. Wieczorem zjedliśmy kolację i wyjechaliśmy na lotnisko. Z samolotu wysiedliśmy zaledwie kilka godzin później. Lotnisko Ben Guriona w Tel Awiwie osnute było ciemnością, ale już po chwili zza horyzontu zaczęła wychylać swe czoło czerwonawa kula. Autobusem arabskiej kompanii przesuwaliśmy się pośród pustynnych skał. Im bardziej na północ, tym więcej pojawiało się zieleni. Aż w końcu zazieleniło się wszystko, łąki, wzgórza, drzewa. Poza niebem, które jasnym już błękitem przeglądało się w wodach jeziora. W siódmej rano na hotelowym tarasie zaparzyłem kawę. Jej aromat łechtał delikatnie nozdrza i kusił jeszcze bardziej niż biała poduszka. U stóp ścieliło się Jezioro Galilejskie. Temperatura sięgała trzydziestu stopni.

To jakieś szaleństwo. W przeciągu kilku godzin, niewygodnie przesypianych w fotelu Boeinga, z zimowego klimatu Dolnego Śląska zostałem wrzucony w serce lata. Niespodziewana konferencja, która potrwać ma ponad tydzień. Amplituda temperatury jest cudowna i szaleńcza zarazem, przyprawiająca o rozbawienie i zabójcza. Nad Genezaret wstaje nowy dzień. Poniedziałek Wielkanocny. Cicha muzyka, która unosi się nad wodą, doskonale oddaje nazwę zbiornika: Genezaret to po hebrajsku harfa. Jakby Dawid wciąż wyśpiewywał tu swoje psalmy. Je jednak w uszach mam inne słowa, które brzmią niczym proroctwo: „Idźcie i powiedzcie moim braciom, niech idą do Galilei. Tam Mnie zobaczą”. Wybrzmiały one najpierw w uszach zdumionych do granic ludzkich możliwości kobiet, które w niedzielny poranek udały się poza mury miejskie Jerozolimy, by dokończyć namaszczania ciała Jezusa. A więc jestem. Przyleciałem do Galilei. I cieszę się, że w ostatniej chwili zdołałem wrzucić do plecaka kilka materiałów o początkach ruchu charyzmatycznego, który stał się ostatnio przedmiotem mojego zainteresowania.

Śpiewające jezioro

W Talmudzie mówi się: „Kto nie widział Jeziora Galilejskiego, nie widział w życiu niczego pięknego”. Suchy klimat dawnej Palestyny sprawia, że naturalnym dążeniem człowieka jest pragnienie wody. Z biegiem czasu ustanowiono w Izraelu święto, podczas którego prosi się Boga o wodę. Święto Namiotów ma sprawić, że człowiek poczuje się znów bezpieczny. Jednym z gwarantów bezpieczeństwa jest zaopatrzenie w wodę. Przecież samo schronienie się w namiocie przynosi cień i chroni przed upalnym słońcem, w nocy zaś zapewnia ciepło. Dzieciakom zaś dostarcza nie lada zabawy. Uwielbiają budować szałasy z drewna i trzciny, a ich ściany przyozdabiać wiszącymi owocami. Panuje przy tym rozgardiasz, gwar i śmiech, wszystkiemu jednak towarzyszy myśl: nasi ojcowie mieszkali na pustyni w namiotach, gdy Pan potężną ręką pogrążył w morzu wojska egipskie i prowadził swój lud ku ziemi ich marzeń. Ze Świętem Namiotów wiąże się tajemniczy gest kołysania, który wykonać należy bukietem złożonym z czterech rodzajów roślin. Tajemniczy, bo nikt nie jest pewien jego znaczenia. Najpewniej jednak chodzi o podziękowanie Bogu za zbiory i błaganie o urodzaj w kolejnym sezonie. Wszystkie rośliny, z którego przyrządzić należy bukiet, spotkać można nad wodami Genezaret. Palma ma ponoć moc oddalania złych deszczów, ulubiony przez zakochanych mirt wskazuje na płodność, a wierzba to symbol wody przynoszącej życie. Ogarniając jezioro wzrokiem, dostrzegam na brzegu wszystkie z tych roślin. O tej porze roku Galilea tętni życiem. Wszystko kwitnie i strzela w niego tysiącem barw. Słońce igra z wiatrem na liściach, odbija swe promienie od lśniących konarów i składa pocałunek wodzie. Krew w żyłach krąży szybciej, dzień trwa dłużej, a noce nie są już wcale takie chłodne. Czy można się dziwić, że Jezus zamieszkał właśnie tu?

Niedługo po skromnym śniadaniu, które stanowiła dzisiaj filiżanka kawy, szklanka soku pomarańczowego i kilka croissantów, wybieram się nad jezioro. W myślach przeplatają się sceny, które rozegrały się tu dwa tysiące lat temu. Uciszenie burzy i cudowny połów ryb, powołanie uczniów i kroczenie Jezusa i Piotra po falach jeziora, rozmnożenie chleba i egzorcyzm nad człowiekiem opętanym przez legion demonów, które ostatecznie wraz z trzodą świń potonęły w wodach Genezaret. To ostatnie zdarzenie jasno wskazuje na biblijną symbolikę wody: woda wyzwala i daje życie. Już w pierwszych zdaniach Biblii Boża obecność nierozłącznie wiąże się z wodą: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami”. Nie przez przypadek Jezus wołał: „Jeśli ktoś jest spragniony, a wierzy we Mnie – niech przyjdzie do Mnie i pije! Jak rzekło Pismo: Strumienie wody żywej popłyną z jego wnętrza”. Wyjaśniając, ewangelista dodaje: „A powiedział to o Duchu, którego mieli otrzymać wierzący w Niego”.

Właśnie. Duch Święty jest źródłem życia. Od kilku dziesięcioleci coraz więcej chrześcijan jest świadomych tej prawdy. Początków rozbudzenia tej świadomości wśród katolików należy szukać w prywatnym domu Dorothy i Kevina Ranaghanów z Pittsburgha. Kevin był wówczas doktorantem liturgiki i wraz z żoną czynnie angażowali się duszpasterstwo wśród studentów. Pamiętnego wieczoru w marcu 1967 zaprosili do swego domu na przyjacielską kolację i spotkanie modlitewne kilku przyjaciół. Był wśród nich profesor William Storey z uniwersytetu w Duquesne. Kilka miesięcy wcześniej miały tam miejsce wydarzenia, o których wieści dotarły także do Notre Dame. Storey był ich uczestnikiem. Tamtego wieczoru mówił o darach charyzmatycznych, które wspomina Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian. Najwięcej miejsca poświęcił dwom darom najbardziej kontrowersyjnym: prorokowaniu i mówieniu językami. Silny sceptycyzm wśród słuchaczy wcale nie przeszkadzał Storey’owi zakończyć swego świadectwa słowami: „Już nie muszę wierzyć w zesłanie Ducha Świętego. Ja byłem jego świadkiem”. Największe wrażenie zrobiło na uczestnikach spotkanie nie treść opowiadania, choć ta już sama w sobie była wystarczająco dziwna, co sposób jej przekazu. Profesor mówił z całą swobodą i pewnością siebie. Biło z niego dziwne światło. Zachowywał się tak, jakby rzeczywiście złapał Ducha Świętego za skrzydła i na co dzień rozmawiał twarzą w twarz z Jezusem. Mówił o Nim jako o Kimś żywo obecnym i działającym w jego życiu. Świadectwo tak wielkiej zażyłości z Bogiem budziło kontrowersje i fascynowało. W każdym razie nie mogło pozostać bez echa.

Przemówienie zrobiło tak duże wrażenie, że następnego dnia odbyło się kolejne spotkanie modlitewne. Tym razem uczestników gościła inna para, Bert i Mary Lou Ghezzi. Bert przygotowywał doktorat z historii, a jego żona kilka dni wcześniej urodziła drugie dziecko. Wspólnie czytano Biblię, profesor Storey przemawiał raz jeszcze, a całość zakończyła wspólna modlitwa o Ducha Świętego. Pierwszym owocem tej modlitwy była przemożna radość, która przepełniała każdego z jej uczestników. Podobna do tej, która wypełnia mą pierś, gdy wpatruję się w łagodne fale Jeziora Galilejskiego.

Zamyślenia pod terebintem

Tafla jeziora łagodnie srebrzy się w słońcu, które wstało już kilka godzin temu. Wspinam się na niewielkie wzniesienie, które miało być świadkiem jednego z najbardziej radykalnych kazań Jezusa. Na Górze Błogosławieństw rozkłada swe konary prastary terebint. Jeszcze do niedawna stały tu trzy takie drzewa, wielkie, rozłożyste, z korzeniami zapuszczonymi w wody jeziora. Dla Beduińskich plemion było to święte miejsce, w którym czczono „Błogosławieństwa Jezusa”. Beduini przekazują sobie wiele tradycji ustnych. Jedna z nich dotyczyła właśnie Jezusa, który czczony jest w islamie jako jeden z proroków. Pod trzema terebintami Jezus wypowiedzieć miał błogosławieństwa. Z czasem jednak doszło do kłótni pomiędzy nomadami wypasającymi swe stada. Czciciele Allacha wycięli dwa drzewa. Pozostało tylko jedno, ale to zbyt mało, by przyciągać na świętowanie popleczników Mahometa. Teren został sprzedany. Po pewnym czasie zezwolono na budowę Domus Galilaeae, który na czterdzieści dziewięć lat od franciszkanów dzierżawią uczestnicy neokatechumenalnej drogi. Nowoczesny kompleks znakomicie wkomponowuje się w architekturę wzgórza. Szerokie schody kaskadami spadają z tarasu jak z zaczarowanych na szeleszczący pomrukiem fal brzeg jeziora. Kto przyjdzie tutaj nocą, gdy w jego tafli odbija się wykoślawiona głowa księżyca, ten łatwo spostrzeże, że na drugim brzegu mrugają światła Tyberiady.

Góra Błogosławieństw w niczym nie przypomina żółtego i skalistego Synaju. Ewangelista Mateusz nieprzypadkowo jednak kazał Jezusowi wejść na górę, by wygłosić kazanie, które stanie się „prawem” rodzącego się Kościoła. Zaczyna swą opowieść od słów: „Jezus, widząc tłumy, wyszedł na górę, a gdy usiadł, przystąpili do Niego Jego uczniowie”. Treść nauczania, które potem następuje jest tak ważna, jak dla Żydów ważne były kamienne tablice Prawa, które Mojżesz nie bez wysiłku znosił z Synaju. Myślę o tym, dotykając szorstkiej kory starego terebintu. Jak bardzo szokująca musiała być treść Jezusowej mowy? Jak dziwacznie musiała brzmieć w uszach tych, którzy za bliźnich zwykli uważać jedynie Żydów? Kochać nieprzyjaciół? Pogan, którzy bluźnią imieniu Bożemu? Samarytan, którzy wykrzywili całe Prawo i przywłaszczyli sobie Torę, tę najświętszą księgę, którą Bóg dał swojemu narodowi? Albo jak można pozwolić na uderzenie lewy policzek, jeśli ktoś otrzymał już uderzenie najbardziej znieważające i pozbawiające honoru – pełne pogardy uderzenie wierzchem dłoni w prawy policzek? Przecież honor to sprawa życia i śmierci! Taka nauka w żaden sposób nie przystawała do mentalności starożytnego świata semickiego. Brzmiała jak drwina ze zdrowego rozsądku, z oficjalnej interpretacji Tory, z honoru i dumy narodu wybranego przez Boga.

Albo to Jezusowe podejście do szczęścia. Ubodzy, cierpiący, prześladowani, a więc ci wyklęci przez Boga z powodu ich grzechów – oni są szczęśliwcami? Jeśli ktoś kroczy drogą przykazań, to Pan zsyła jak deszcz swe błogosławieństwo; ktoś taki nigdy nie będzie ubogi. Jeśli ktoś cierpi, widocznie pomylił drogę, przekroczył przepisy Prawa i słusznie dotyka go kara Boża. On ma być szczęśliwy? To przecież niemal bluźnierstwo! Jeśli Bóg zezwala, by ktoś był prześladowany, widocznie zszedł na drogę grzeszników, a ci są jak plewa, którą wiatr rozmiata. Pierwsi słuchacze Jezusa myśleli zapewne, że oszalał i … byli zachwyceni. Jego nauka przestraszała odwagą i pociągała niewiarygodnym wręcz pięknem. Jej nuta wybrzmiewała na granicy ortodoksji i fascynowała jednocześnie. Bo jakoś podskórnie, intuicyjnie można było odczytać Boży uśmiech skierowany do człowieka, przebijający ze zdań Jezusa. Szaleńcza Boża iskra płonęła w tym Człowieku. Płonęła w każdym wypowiadanym zdaniu. W każdym słowie. Brzmiało ono tak autentycznie, tak prawdziwie, że wzbudzało zachwyt. „Uczył ich bowiem jak ten, który ma władzę, nie jak ich uczeni w Piśmie”.

Przysiadam na chwilę na wzniesieniu opadającym w jezioro. W nozdrza uderza zapach soczyście zielonych traw, a wiatr przewraca karty mojej Biblii. Zdaniem wnikliwych egzegetów, którzy ćwiczą swoje umysły hebrajskimi odmianami i przeżywają rozterki, jeśli w ich komputerze brak odpowiednich greckich fontów, to właśnie Góra Błogosławieństw jest górą oznaczoną przez Jezusa na spotkanie z apostołami po zmartwychwstaniu. Tak ma się rzecz w relacji Mateusza. Zdaniem Marka, który również zanotował ostatnie wskazania Zmartwychwstałego, Jezus miał wydać uczniom z trzyletnim stażem formacji takie polecenie: „Idźcie na cały świat i głoście ewangelię wszelkiemu stworzeniu. Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony, a kto nie uwierzy, będzie potępiony. Tym zaś, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą, i ci odzyskają zdrowie”. W początkach ruch odnowy charyzmatycznej szczególny nacisk kładziono na dar języków, choć jednocześnie podkreślano, że jest to jeden z najmniejszych charyzmatów.

Po wspomnianych wyżej dwu modlitewnych spotkaniach, jeszcze w marcu tego samego roku Ranaghanowie i Ghezzi wraz z kilkoma jeszcze studentami zostali zaproszeni do domu niejakiego Raya Bullarda, o którym mówiono, że ma duże doświadczenie, jeśli chodzi o charyzmaty. Bullard zaprosił także swoich przyjaciół zielonoświątkowców. I właśnie wtedy po raz pierwszy siedmiu czy ośmiu katolików otrzymało dar modlitwy w językach, których nigdy się nie uczyli. Pełni radości korzystali z niego ponad pół godziny, a potem zadawali pytania i rozmawiali na temat charyzmatów. Taki oto początek miała odnowa wiary, nazwana z czasem charyzmatyczną, w Kościele katolickim. Wydawać by się mogło, że powtórzona została Pięćdziesiątnica. Biblia, relacjonując wydarzenia, które rozegrały się w pięćdziesiąt dni po zmartwychwstaniu Chrystusa, zauważa w odniesieniu do uczniów znajdujących się w wieczerniku: „wszyscy zostali napełnieni Duchem Świętym, i zaczęli mówić obcymi językami, tak jak im Duch pozwalał mówić”. Wydarzeniu temu towarzyszyły języki ognia oraz szum z nieba. Te szczególne znaki, jak i niecodzienne zachowanie apostołów, wskazywać mogą na stan prorockiego uniesienia. Apostołowie zaczynają przemawiać do zgromadzonych w ich własnych językach, choć nigdy wcześniej się ich nie uczyli. Pomijając dyskusję na temat tego, czy w początkach chrześcijaństwa udawało się rozpoznać język, którym przemawia osoba modląca się, czy raczej jest to tylko jakaś forma ekstatycznej mowy, nie można pominąć faktu, że doświadczenie takie było znane i obecne wśród pierwszych wyznawców Chrystusa. Wystarczy wspomnieć świadectwo Ireneusza, który Ireneusz, ucznia niejakiego Polikarpa, który spotkał apostołów. Wśród darów duchowych wyszczególnia on dar języków: „My też znamy braci w Kościele, którzy posiadają dary prorocze i którzy przez Ducha mówią wszelkimi rodzajami języków, ujawniają dla ogólnego dobra ukryte sprawy ludzi i ogłaszają tajemnice Boże. Ich to apostoł nazywa duchowymi, a są duchowi, gdyż mają udział w Duchu”.

Bardzo szybko stało się zwyczajem gromadzenie się w prywatnym mieszkaniu jednego z uczestników grupy. Najczęściej był to dom Dorothy i Kevina Ranaghanów. Przy dźwiękach gitary rozpoczynano spontaniczny śpiew, który przerywano świadectwami i lekturą Biblii. Gdy pewnego razu atmosfera modlitwy była szczególnie podniosła, ktoś nagle zaproponował przerwę na kawę. Niektórzy uznali to za nietakt, jednak szybko praktyka ta stała się regularnym zwyczajem. Swobodna rozmowa przy kawie, a później kontynuowanie modlitwy pozwoliły uniknąć oskarżeń, że fenomen mówienia językami czy prorokowania jest wynikiem napiętych emocji czy dziwacznych stanów psychicznych.

Myśl o kawie sprawiła, że niemal poczułem jej aromatyczny zapach. Jest już kilka minut po dziesiątej, czas więc na chwilę przyjemności. Zamykam książkę, Biblię chowam do plecaka i wracam do Domus Galileae, gdzie w kafeterii sympatyczna Arabka obdarza nie tylko czarnym napojem bogów, ale i szerokim uśmiechem.

Wędrując do Galilei

Kolejne dni mijają mi na lekturze, studiach, przesiadywaniu w bibliotece i dyskusjach. Codziennie także staram się odwiedzić jakieś miejsce związane ściśle z wydarzeniami opisanymi w Biblii. Nie opuszczam jednak Galilei. Jakbym podświadomie słyszał w sobie słowa Jezusa, który udając się do Ogrodu Oliwnego, oznajmił uczniom: „Po moim zmartwychwstaniu uprzedzę was do Galilei”. Za pośrednictwem anioła to samo mówił kobietom: „Zmartwychwstał i uprzedzi was do Galilei; tam Go zobaczycie”. Wędrówka uczniów ku Galilei ma jasno określone znaczenie. Zmierzają na polecenie Zmartwychwstałego do miejsca, które im oznaczył i o którym im powiedziały kobiety – świadkowie pustego grobu. Przechodzę tę samą drogę, którą wcześniej przebyli w towarzystwie Jezusa. Docieram do miejsca, w którym nie tak dawno przecież Jezus kreślił przed oczyma ich wyobraźni obraz nowej ludzkości – obraz jakby wyjęty z krainy fantastyki. Mówił o ludziach, którzy kochają się wzajemnie, którzy odpłacają dobrem za wyrządzone zło, którzy nie spodziewają się zwrotu pożyczonych rzeczy i którzy cieszą się jak dzieci, gdy są szczęśliwi. Kazanie na Górze to Jezusowy manifest, w którym wytyczył linie etycznego postępowania dla swych naśladowców. I właśnie stąd, z Galilei pogan, rozpoczęła się misja Kościoła. Rozpoczęło się dzieło głoszenia dobrej nowiny, która jak drzewo wyrosłe z ziarnka gorczycy, konarami swoimi obejmie cały świat. Niczym terebint kołyszący teraz delikatnie swymi ramionami ponad unoszącą się znad wód poranną mgłą.

Jest w Domus Galileae miejsce niezwykłe. To biblioteka. Budowana na planie koła, w którego centrum stoi otwarta Biblia. Więcej, Biblia stoi w samym środku kopuły, która wyobraża naszą planetę. Wchodząc do biblioteki ma się wrażenie, że odbywa się podróż do wnętrza Ziemi. W jej centrum umieszczono księgę Słowa, którym Bóg podtrzymuje cały świat w istnieniu. To właśnie tam spędzam najwięcej czasu. Czytam, robię notatki. I wciąż się dziwię, bo rzeczywiście przedziwnie Bóg prowadził tych, którzy stoją u początków katolickiej odnowy charyzmatycznej. Było to prowadzenie cudowne, a jednocześnie pełne delikatności, potężne i nie pozbawione humoru. Gdy na przykład jeden ze studentów z drżeniem przyznał się rodzicom, że mówi językami, jego ojciec – wcale nie zdziwiony – odrzekł, że on d ponad czterdziestu lat korzysta z tego sposobu modlitwy. Nie rozmawiał dotychczas z nikim na ten temat, bo i po co? …

Ponieważ to religijne przebudzenie rodziło się w środowisku akademickim, jego adepci nie stronili od książek. Jednak dużo większe wzięcie niż pozycje naukowe, zyskały sobie dwie książki, które okazały się świadectwem działania Ducha Świętego. Chodzi o Krzyż i sztylet Dawida Wilkersona oraz o niewielkie dziełko Oni mówią innym językami małżeństwa Sherillów. Pastor Wilkerson pracował wśród nowojorskiej młodzieży, zwłaszcza wśród członków gangów. Doświadczenie, które nazywano chrztem w Duchu Świętym, a które praktycznie oznaczało modlitwę językami, okazało się niezwykle cenną bronią w walce z narkotykami. Wielu spośród młodych ludzi, którzy nie potrafili zerwać z nałogiem, po otrzymaniu daru języków nie odczuwało już głodu. Wilkerson przyprowadził do żywej wiary w Jezusa tysiące młodych. Druga książka jest zapisem pierwszych naukowych badań nad tym darem. Choć Sherillowie postanowili przyjrzeć się zjawisku zupełnie chłodnym okiem, sami zupełnie nieoczekiwanie zaczęli mówić językami. To doświadczenie zupełnie zmieniło ich życie wiary, ożywiło je i zintensyfikowało. Bóg stał się dla nich Kimś realnym i żywym, stał się Osobą, a nie ideą. I właśnie to uznać należy za najwspanialszy dar odnowy. Nie proroctwa, uzdrawianie, mówienie językami czy wyrzucanie złych duchów, ale doświadczenie bliskości i miłości Boga. Jeden z uczestników tych pierwszych spotkań podzielił się później refleksją: „Jedni zaczęli mówić językami, inni otrzymali dar przenikliwości, prorokowania i mądrości. Lecz najważniejszym darem była miłość, która zjednoczyła całą wspólnotę. W Duchu Bożym odnaleźliśmy jedność, którą przez długi czas próbowaliśmy osiągnąć własnym staraniem”.

W poszukiwaniu śladów podobnych doświadczeń wśród chrześcijan pierwszych wieków, natrafiam na liczne świadectwa Ojców Kościoła. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Tertulian, jeden z największych egzegetów starożytności, poświadcza korzystanie z daru języków w gminie, do której należał. W polemikach z heretykami wzywa ich, by ukazali mu działanie Ducha Świętego w ich wspólnotach – by wykazali, że występują u nich proroctwa, dar języków, dar tłumaczenia czy dar poznania, tak jak to jest w jego własnej gminie. Żyjący w Rzymie u początku trzeciego stulecia Nowacjan tak pisało działaniu Ducha Bożego w jego wspólnocie: „On jest bowiem tym, który ustanawia proroków w Kościele, kształci nauczycieli, każe mówić językom, udziela sił i uzdrowień, sprawia cudowne dzieła, udziela rozeznania duchów, ustanawia rządy, proponuje rady, łączy i rozdziela inne dary, które wypływają z charyzmatów, i z tego względu czyni Kościół Pański wszędzie i we wszystkim doskonałym”. W sto lat później biskup Hilary dowodził, że dar Ducha przejawia się „przez różne rodzaje języków, by znak języków mógł być udzielony jako znak daru Ducha Świętego; albo przez tłumaczenie języków, by wiara tych, którzy słuchają, nie była zagrożona, gdyż tłumacz języka wyjaśnia język tym, którzy go nie znają”. W podobnym stylu utrzymane są fragmenty pism Orygenesa, Teodoreta z Cyru, Jana Chryzostoma, Cyryla z Aleksandrii, Hipolita czy Augustyna. Wszystkie te wzmianki są dla mnie wystarczającym argumentem za tym, iż w Kościele pierwszych wieków nieustannie trwała świadomość nadprzyrodzonego, charyzmatycznego działania Ducha Świętego. Gdy czytam o tym w bibliotece Domus Galileae, czynię to z wypiekami na twarzy. A za oknem wiatr sączy swą delikatną muzykę jeziora, szarpiąc szuwarami niczym napiętymi strunami tajemniczej harfy.

 

Polub stronę na Facebook