ŚWIATŁO I PÓŁMROK W KOŚCIOŁACH LIÈGE

wszystkie fot. M. Rosik

Jadąc z Kolonii i Aachen autostradą A4 już po pół godzinie dotrzeć można do pięknie położonego belgijskiego Liège. Miasteczko, które usytuowało się we wschodniej części kraju, jest największym francuskojęzycznym ośrodkiem Belgii.  W starożytności Rzymianie dotarli aż tutaj, ustanawiając w mieście obóz warowny o nazwie Leodium. W tym więc sensie dzisiejsza Belgia jest spadkobierczynią dziedzictwa wybujałego w basenie Morza Śródziemnego. Należy przecież do Starego Kontynentu, który w Rzymie i Atenach ma swą kolebkę. Na początku ósmego wieku założone zostało tu biskupstwo. Liège było już wtedy znanym ośrodkiem handlowym. Dziś to centralne miasto Walonii słynie z przemysłu stalowego i kilku zabytków, wśród nich ratusza,  pałacu biskupiego i katedry.

W miasteczku przebywałem zaledwie dwie godziny. Moje wspomnienie z Liège wiąże się z nowoczesnymi ulicami pomiędzy wiekowymi domami, mnóstwem rowerów, francuską mową i … dwoma kościołami. Wokół tych ostatnich osnute są niniejsze refleksje.

Saint-Denis

W kościele Saint-Denis panuje półmrok. Jego patronem jest Dionizy Areopagita, pierwszy biskup Paryża. Wokół tej postaci istnieje wiele zamieszania. Historia chrześcijańska aż trzem osobom nadała imię Dionizego. Pierwszym był uczeń Pawła, biskup Aten, o którym wspominają Dzieje Apostolskie; drugim autor wielu dzieł teologiczno – mistycznych, którego dziś zwie się zazwyczaj Pseudo-Dionizym; trzeci wreszcie to żyjący w III stuleciu misjonarz Paryża i jeden z głównych patronów Francji. Sceny z życia świętego przedstawione są plastycznie w nasadzie ołtarza, najcenniejszej pamiątce tego rodzaju w całej Belgii, a pochodzącej z początków szesnastego stulecia.

Aby dostać się do tajemniczego wnętrza, trzeba najpierw minąć wirydarz. Już sama jego obecność nastraja do skupienia. Te kilkanaście kroków pośród romańskich murów i kolumn w zupełności wystarczą, by zostawić poza sobą zgiełk romantycznych uliczek miasteczka i nastawić się wewnętrznie na wejście w klimat świątynnej ciszy. Przebijające o tej porze dnia słońce rzuca długie cienie, a w snopach światła wyraźnie widać, jak łagodny wiatr igra wśród jasnozielonych liści niewysokich drzew, umilających niegdyś zakonnikom spacery po wewnętrznym dziedzińcu. Spotykające się w tym miejscu błękit nieba, brąz murów i zieleń roślin wrażają się w pamięć w niezapomniany sposób. Ciepły prąd powietrza ucieka przed chłodem wnętrza świątyni już na jej progu. Lekki chłód, półmrok i nabrzmiałe światłem okna witrażowe – to pierwsze wrażenia po przekroczeniu progu. Człowiek natychmiast znajduje się jakby w innym świecie. Gwarne kawiarnie i pokrzykiwania wszechobecnych rowerzystów, którzy jeszcze 30 sekund temu niefrasobliwie przemykali tuż przed przechodniami wydają się należeć do zupełnie innego świata, jakby nierealnego.

Kościół jest stary. Najstarsze jego elementy, jak choćby nawa główna i dolna część transeptu, pamiętają jeszcze dziesiąte stulecie. Zachodnia część budowli to koniec jedenastego i początek dwunastego wieku. W tę romańską strukturę genialnie wkomponowuje się gotycki chór.

Gdy chowam się w ostatniej ławce na chwilę modlitwy, z bocznej kaplicy dobiegają mnie odczytywane słowa Ewangelii. Niewielka grupa pielgrzymów uczestniczy właśnie we Mszy świętej.

Potem Jezus odszedł stamtąd i podążył w stronę Tyru i Sydonu. A oto kobieta kananejska, wyszedłszy z tamtych okolic, wołała: «Ulituj się nade mną, Panie, Synu Dawida! Moja córka jest     ciężko dręczona przez złego ducha». Lecz On nie odezwał się do niej ani słowem. Na to podeszli Jego uczniowie i prosili Go: «Odpraw ją, bo krzyczy za nami!» Lecz On odpowiedział: «Jestem posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela». A ona przyszła, upadła przed Nim i prosiła: «Panie, dopomóż mi!» On jednak odparł: «Niedobrze jest zabrać chleb dzieciom a rzucić psom». A ona odrzekła: «Tak, Panie, lecz i szczenięta jedzą z okruszyn, które spadają ze stołów ich panów». Wtedy Jezus jej odpowiedział: «O niewiasto wielka jest twoja wiara; niech ci się stanie, jak chcesz!» Od tej chwili jej córka była zdrowa (Mt 15,21-28).

Biedny Jezus. Chciał trochę odpocząć, a tu przytrafia Mu się takie spotkanie. Nie dość, że kobieta jest Kananejką (czyli dzisiejszą Libanką), to jeszcze przychodzi do Niego – Żyda! – cała podekscytowana. Nawet uczniowie, wprawni rybacy o twarzach smaganych wiatrem i słońcem, i dłoniach niejeden raz silnie trzymających zrywające się liny, nie dali rady jej uciszyć. Przychodzą do Pana zrezygnowani: „Odpraw ją, bo krzyczy za nami!”

Smaczek całej sceny leży w zaciekawieniu, jak zachowa się Jezus wobec kobiety, którą żydowskie Prawo eliminuje spośród tych, którzy mogą oczekiwać na Bożą łaskę. Zafiksowani na punkcie czystości rytualnej faryzeusze gotowi byli ją potępić przynajmniej z trzech powodów: była kobietą, która bezecnie rozpoczęła rozmowę z nieznanym mężczyzną, i to publicznie; była kobietą o pogańskim rodowodzie; była wreszcie matką opętanej córki, miała więc kontakt ze złym duchem. Potrójnie nieczysta! Czy może dziwić fakt, że Jezus w takich okolicznościach odwołuje się do typowej topiki żydowskiej w odniesieniu do pogan i przyrównuje zatroskaną matkę i jej udręczoną córkę do psów: „Niedobrze jest zabrać chleb dzieciom, a rzucać psom”. Talmud babiloński stwierdza, że jak pokarmy, które zostały pobłogosławione, dzieli się między ludzi, a nie między psy, podobnie nauka Tory przeznaczona jest dla członków narodu wybranego, nie dla psów.

Gdy przyklejony do ostatniej ławki w najciemniejszym kącie kościoła Saint-Denis słucham słów Mateuszowego opowiadania, próbuję wczuć się w sytuację petentki Jezusa. Żydzi nie zwykli trzymać psów domowych, gdyż zwierzęta te uważano za nieczyste. Zdania tego nie podzielali, oczywiście, poganie. Dla nich psy były zwierzętami użytecznymi, natomiast w rodzinach bogatszych hodowane były niekiedy tylko celem dostarczania zabawy i rozrywki dla dzieci. Kobieta, podejmując ze słów Jezusa motyw psów, odwołuje się do swojego kontekstu kulturowego: „Tak, Panie, ale i szczenięta jedzą z okruszyn, które padają ze stołów ich panów”. Używa tego samego terminu, ale rozszerza jego znaczenie. Nie ma już na myśli psów włóczących się po miejscach nieczystych w poszukiwaniu pożywienia, ale domowe psy, które dostarczają zabawy dzieciom. W środowisku hebrajskim, z punktu widzenia rytuału, niemożliwe byłoby spożywanie posiłku przy nieczystych zwierzętach; w kulturze helleńskiej zachowanie takie nie dziwiło. W środowisku hebrajskim niemożliwe byłoby również karmienie psów w czasie, gdy domownicy spożywają swój posiłek; w kulturze helleńskiej domowe psy mogły swobodnie żywić się tym, co przez przypadek upadło ze „stołów ich panów”. W środowisku hebrajskim domownicy jedzą najpierw, a zwierzęta żywią się ewentualnymi resztkami posiłków, wyrzuconymi przez ludzi; w kulturze helleńskiej domowe psy mogą żywić się w tym samym czasie.

Niezwykła bystrość kobiety pogańskiej przejawia się w tym, że przejmuje ona obraz przytoczony przez Jezusa, lecz rozszerza jego znaczenie. Dzięki temu wypowiedź Jezusa, która miała być odmową spełnienia jej prośby, otwiera możliwość pozytywnej odpowiedzi na to błaganie.

Udręczona matka włącza się w schemat rozumowania zaproponowany przez Jezusa. Okazuje się jednak, że przejmując podstawowy zręb alegorycznego powiedzenia Jezusa, kobieta rozszerza i modyfikuje ów obraz. Jezus mówi o członkach swego narodu jako o dzieciach Bożych, i o poganach jako ulicznych „psach”. Jego rozmówczyni mówi o dzieciach zasiadających do posiłku (nie zatracając jednocześnie wskazania na dzieci Boże) oraz o domowych psach, które pod stołem oczekują na spadające zeń okruchy. W ten sposób poganie wyniesieni zostają do godności dzieci Bożych! Lekcja, którą daje Jezus swoim uczniom musi spowodować rewolucję w ich umysłach i sercach!

Gdy podnoszę oczy, światło przebijające przez witraże zyskuje nagle na intensywności. Cała niemal świątynia wypełnia się jasnym blaskiem. Słońce przekroczyło granicę – wychyliło się zza wieży i zaświeciło wprost w różnokolorowe, żywe szkła. W tym momencie zdaję sobie sprawę, że Jezus podjął ryzyko. Było to ryzyko przekroczenia granicy. Przekroczył granicę we wielu wymiarach: między mężczyzną a kobietą, między światem pogańskim a żydowskim, między tym, co czyste a nieczyste, między rytuałem a entuzjazmem, między statyczną pewnością religii a wiarą wciąż poszukującą i niespokojną. Przekroczył granicę ludzkiego serca.

Gotycka katedra Saint-Paul

Z tymi myślami zatapiam się znów w uliczny gwar przytulnych deptaków Liège. Przy Rue des Dominicaines intensywny zapach kawy sączący się z kawiarenki tonącej w świecach przyciąga przechodniów. Nie potrafię się oprzeć, ale już po chwili kontynuuję wędrówkę. Bardzo szybko docieram do katedry Saint-Paul. Majestatyczny kościół najlepiej oglądać z Placu Katedralnego. Pochodząca z dziesiątego wieku budowla romańska została rozszerzona i przekształcona gotyckimi uzupełnieniami. Ciekawostką jest to, że choć kościół nigdy nie był parafią, to przez osiem wieków dawał zatrudnienie setkom osób. Stare świadectwa potwierdzają, że swego czasu było tu 30 kanoników, 37 kapłanów, 10 ministrantów i 17 muzyków. Liczbę tę utrzymywano jako stałą. Wszyscy zamieszkiwali okoliczne domy i gromadzili się na nabożeństwa, zwłaszcza wspólne sprawowanie liturgii godzin.

Wnętrze katedry jest przestronne. Przy nawach bocznych, oddzielonych pięknie zdobionymi florystyką kolumnami, rozmieszczono osiem bocznych kaplic. Spośród witraży wyróżniają się dwa, Ukoronowanie Najświętszej Maryi Panny i Nawrócenie św. Pawła. Obydwa wyszły spod ręki znakomitego mistrza znanego pod imieniem Jean de Cologne, około roku 1530.

Urzeka mnie swym pięknem marmurowa rzeźba ustawiona przy nasadzie ambony. Nie potrafię jej definitywnie zidentyfikować, ale sądzę, że przedstawia Adama – pierwszego człowieka w stanie po grzechu. Świadczyć mogą o tym opuszczona głowa, kajdany niewoli, którymi przypięty jest do skały, zdjęta z głowy korona, która czyniła go królem wszechstworzenia i nadgryziony owoc leżący przy stopach. Problematyczne w tej interpretacji pozostają skrzydła, które białym płaszczem otaczają całą postać. Oto symbol upadku. Symbol utraconego raju. Symbol życia pozbawionego Boga. Symbol chorego serca człowieka – tak chorego, że zdolne jest do największego nawet zła. Właśnie wczoraj zło dosięgło brata Rogera z Taizé. Chora ręka śmiertelnie ugodziła jego słabe już ciało. Nie sposób nie myśleć o tym teraz, gdy w katedrze Saint-Paul cicho rozbrzmiewają kanony z Taizé. Laudate, omnes gentes, laudate Dominum. Gdy ta pieśń pochwalna cicho wznosi się ku niebu, przeglądam czasopisma religijne wystawione w przedsionku katedry. „Shock and Mourning” – ten tytuł najbardziej rzuca się w oczy. A tuż obok uśmiechnięta i spokojna twarz brata Roger. Mawiał często: „Najważniejszą rzeczą w życiu jest zaufanie”. Zaufał Bogu do końca. Zaufał ludziom. I choć w pewnym sensie padł ofiarą swego zaufania, to wołanie wciąż dotyka serc tysięcy ludzi. Pan jest mocą swojego ludu. Moja tarcza i moja siła.

 

Polub stronę na Facebook