ŻADNEMU NARODOWI TAK NIE UCZYNIŁ. ARMENIA

fot. M. Rosik

W szkole średniej zwracałem uwagę głównie na matematykę. Miałem nadzieję nauczyć się myśleć logicznie. No i byłem w końcu w klasie matematyczno-fizycznej. Jednak nie wiedzieć czemu, wystarczyło jedno spojrzenie na pewną stronę z podręcznika do języka polskiego, by przeczytane zdanie zostało we mnie na zawsze: Non fecit talliter ulli nationi. Nie znałem łaciny. Nigdy wcześniej się jej nie uczyłem. Musiałem spojrzeć do przypisu, by odkryć, co znaczy tajemnicze zdanie. Dziś znam nie tylko jego znaczenie, ale wiem, dlaczego po jednokrotnym przeczytaniu tajemniczych słów tytułu wiersza Jana Andrzeja Morsztyna zapamiętałem je na zawsze. To one przyprowadziły mnie do Armenii. Do kraju doświadczonego przez historię. Kraju Boga. Kraju Ormian. „Żadnemu narodowi tak nie uczynił…”

***

Demos po raz pierwszy w życiu pozostał sam na sam z Rose. Łamiąc wszelkie konwenanse i starożytne tradycje ormiańskie, matka Rose zgodziła się, by jeszcze przed zaręczynami młodzi mogli chwilę porozmawiać ze sobą. Na szczęście młody człowiek (dodajmy, że w wieku dziewiętnastu lat) miał doskonale przygotowaną mowę dla swej ukochanej. Choć oboje od urodzenia mieszkali w Los Angeles, postanowił mówić w najlepszej odmianie ormiańskiego, na jaką go stać. Wiedział, co chce powiedzieć. Że jest najpiękniejszą dziewczyną świata i że zrobi wszystko, by była także najszczęśliwszą. Gdy spojrzeli na siebie, Demos poczuł się obezwładniony wdziękiem wybranki serca. Wpatrywały się w niego duże czarne oczy o głębi większej niż przepastne studnie w Kara Kala w Armenii, skąd pochodzili ich przodkowie. Nieoczekiwanie język uwiązł mu w gardle. Z trudem wybąkał:

– Rose, wiem, że Bóg chce, abyśmy byli razem – jej czarne oczy wypełniły się srebrnymi łzami.

– Demos, od dziecka modliłam się, by takie były pierwsze słowa, które usłyszę od mojego mężczyzny.

Widok na masyw góry Ararat

***

Demos Shakarian jest Ormianinem. Opisana wyżej scena to moje pierwsze skojarzenie z Armenią. Znam ją niemal na pamięć z przeczytanej przynajmniej dwadzieścia razy książki Johna i Elisabeth Sherrillów, Najszczęśliwsi na świecie, opowiadającej dzieje rodziny Shakarianów. Przypominam ją sobie w środku nocy, gdy samolot zbliża się do lądowania w Erywaniu. Gdy godzinę później wyglądam przez okna samochodu wiozącego mnie z lotniska do My Yerevan Hotel przy głównej ulicy Abowiana, miasto nie przytłacza, ale też nie zachwyca. No ale jest noc – myślę sobie. – Pewnie zupełnie inaczej wygląda w świetle dziennym. Więcej dowiem się za kilka godzin, gdy w czterdziestostopniowym upale wyruszę na jego turystyczny podbój.

***

Jest 26 lipca, wspomnienie Joachima i Anny. Pierwszy kościół, do którego z mapą odnalazłem drogę, to kościół św. Anny. Stoi tuż obok mikroskopijnego kościółka, a właściwie kaplicy, która uchodzi za najstarszą Erywania. Jej nazwa to Katoghike, „katolicki”. Właściwie znajduje się tam ledwie kilka ikon. Natomiast w 2009 roku nieopodal wzniesiono bardziej okazały kościół św. Anny. W bocznym ołtarzu zachwyca ikonograficzne przedstawienie patronki bożnicy z córką Maryją i wnukiem Jezusem.

Ktokolwiek interesował się choć trochę losami tego zakątka świata, temu Armenia kojarzy się nieodparcie z dwoma faktami: jest to pierwszy naród, który przyjął chrześcijaństwo za oficjalną religię już w 301 roku i jest to naród poddany ludobójstwu, którego kulminacja przypadła na roku 1915. Uciekając przed tym właśnie wydarzeniem przodkowie Demosa Shakariana trafili na wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Co ciekawe, już w XIX wieku byli charyzmatykami we współczesnym tego słowa znaczeniu! I to na kilkadziesiąt lat przed wypadkami uznanymi powszechnie za początek przebudzenia w czasach nowożytnych!

Za początek współczesnego ożywienia charyzmatycznego, złączonego z korzystaniem z daru języków, przyjmuje się zazwyczaj dzień 1 stycznia 1901 roku. Nie jest to jednak ostra cezura. Istnieją bowiem świadectwa, że kilkadziesiąt lat wcześniej obficie korzystali z charyzmatów członkowie Cerkwii prawosławnej w głębi Rosji. To właśnie prowadzeni przez Ducha chrześcijanie rosyjscy przenieśli „przebudzenie” do Ormian – jak wspomniano – najstarszego narodu chrześcijańskiego.

Jedna z najstarszych cerkwi w Erywaniu

W miejscowości Kara Kala w 1855 roku niezwykłym charyzmatem proroctwa obdarzony został kilkunastoletni chłopiec Efim Gerasemowicz Klubniken, który przepowiedział straszne prześladowanie swego umiłowanego narodu przez Turków. Będąc analfabetą pod wpływem natchnienia spisał proroctwo i narysował mapę świata, wskazując miejsce ucieczki Ormian. Wielu mieszkańców Kara Kala i okolic, idąc za głosem proroctwa, schroniło się w Ameryce, unikając ludobójstwa, którego pierwsza fala nastąpiła w 1896 roku w Konstantynopolu, kiedy to Turcy zabili ponad sześć tysięcy Ormian. Kulminacja prześladowań – jak wspomniano – przypadła na rok 1915. Półtora miliona niewinnych ludzi straciło życie.

– Mam wielu znajomych i dalekich krewnych w Ameryce i Francji – opowiada Artur, z którym wybieram się nad jezioro Sewan do starego klasztoru Sewanawank. Do jeziora wpływa dwadzieścia osiem rzek. Wypływa tylko jedna. – Zresztą najwięcej sławnych Ormian żyje poza ojczyzną. Jedną z nich jest Cher. Podziwiam tę dziewczynę. Urodziła się już w Ameryce i od początku nie miała lekko. Ojca poznała, gdy ten skończył odsiadywać karę za handel narkotykami. Miała wtedy jedenaście lat. Kilka lat później opuściła rodzinny dom i zaczęła układać sobie życie po swojemu. Popatrz, jak daleko zaszła – śmieje się Artur. – Jej pierwsze małżeństwo się rozpadło, drugi związek także, trzecie małżeństwo trwało tylko cztery lata. Jej córka „przerobiła się” (to słowa Artura) na faceta. A jednak Cher znana jest dziś na całym świecie.

Przypominam sobie dobrze, gdy wszystkie radiostacje studenckie i puby rozbrzmiewały muzyką z płyty Believe. To był jakiś szał. A w chwilę później, gdy jeszcze wszyscy wydzierali się krzycząc strong enough, Cher zaskoczyła nowym hitem. Utwór If I Could Turn Back Time był moim ulubionym. Nie tylko moim. Często (to chyba mało powiedziane) nadawało go Radio Amman. To najlepsza stacja anglojęzyczna, jaką można było złapać w Jerozolimie, gdzie w tym czasie biegałem z plecakiem na Hebrew University.

Dojeżdżamy do Sewan. Obydwa klasztory są zamknięte. Pierwszy dedykowany jest Matce Bożej, drugi – apostołom. Obydwa pochodzą z IX wieku. Wznoszą swe majestatyczne mury na wzgórzu nad przepięknym jeziorem położonym dwa tysiące metrów n.p.m. I napawają smutkiem. Zamknięte drzwi sprawiają, że można jedynie wyobrazić sobie chłodne wnętrze przy ponad trzydziestostopniowym upale. Co ja tu robię? – zastanawiam się. W dawnych wiekach do tych klasztorów katolikos zsyłał krnąbrnych i grzesznych księży, by odprawili tu pokutę. Chyba muszę uciekać! „Sew Wank” to tyle co „czarny klasztor”. Pewnie w Armenii dziś już nie ma księży potrzebujących surowej pokuty i stąd kłódki na klasztornych drzwiach.

Można za to w Sewan znaleźć kilkanaście koronkowo wykonanych chaczkarów, czyli krzyży rzeźbionych w kamieniu. Jeśli komuś wystarczy cierpliwości, by utrzymać aparat fotograficzny pośród tysięcy chmar muszek, które lubią wdzierać się do ust i oczu, a przy tym nie będzie przejmował się jaszczurkami zakradającymi się do sandałów, ten ma szansę na naprawdę unikatowe zdjęcia tych kamiennych dzieł wczesnochrześcijańskiej sztuki. Dzieł znanych także na wyspach brytyjskich. Nie bardzo wiadomo jednak, skąd się tam znalazły. A może to zupełnie niezależna tradycja?

***

Przodkowie Shakarianów przybyli do Los Angeles w 1905 roku, niedługo po tym, jak wspomniany niepiśmienny chłopiec za natchnieniem Ducha Bożego przepowiedział prześladowanie chrześcijan przez Turków. Dziadek Demosa, również Demos, nie był skory do wierzenia w takie „natchnienia”. Od lat ciężko pracował na farmie, był oddanym prezbiterianinem (choć większość sąsiadów należało do prawosławnej cerkwi), człowiekiem głęboko wierzącym i modlącym się, ale także chodzącym twardo po ziemi. Nie bardzo wierzył „chłopcu prorokowi”, jak go nazywano we wsi, ani w rewelacje o cudach, uzdrowieniach i egzorcyzmach, jakie przynosili przybywający do Armenii Rosjanie.

Demos Shakarian-Dziadek (nazwijmy go tak w odróżnieniu od wnuka o tym samym imieniu) był także człowiekiem gościnnym. Niebawem do Kara Kala miała nadjechać kolejny raz niemal stuosobowa grupa Rosjan, by dzielić się dobrą nowiną. W wiosce utarł się zwyczaj, by urządzać wielkie uczty z okazji ich przyjazdu. Tym razem Demos-Dziadek postanowił być głównym gospodarzem. Ogłosił wszem i wobec, że przyjęcie gości odbędzie się na podwórzu przed jego domem.

Zawsze był dumny ze swego bydła. Bez wahania poszedł i wybrał najdorodniejszego byczka. „Taki nasyci ponad sto osób” – pomyślał. – „Będzie uczta, jakiej w Kara Kala jeszcze nie widziano!” – podśpiewywał pod nosem.

I właśnie wtedy to zobaczył. Początkowo myślał, że tylko mu się wydaje. Musiał to sprawdzić. Spostrzeżenie okazało się prawdziwe. Zwierzę miało wadę. Byczek był ślepy na jedno oko. A przecież Biblia mówi, że nie wolno składać w ofierze zwierzęcia ze skazą. Demos dobrze znał nakaz Księgi Kapłańskiej: „Żadnego zwierzęcia ze skazą nie będziecie składać w ofierze, bo to nie byłoby od was przyjęte” (Kpł 22,20). Jako prezbiterianin stosował tę biblijną zasadę zawsze, choć przecież obowiązywała ona tylko Izraelitów składających ofiary. Co teraz zrobić? Nie bez wahania mężczyzna zaprowadził zwierzę do stodoły. Upewnił się, że absolutnie nikt go nie widzi. Wprawnym uderzeniem zabił byka, a głowę ze ślepym okiem schował do wora i umieścił pod stertą słomy.

W samą porę! Gdy tylko uporał się z patroszeniem, karawana wjechała na podwórze! Wystarczyło włożyć mięso na ogień. W tym czasie rozbrzmiewały śpiewy, okrzyki radości, gromkie powitania. Mieszkańcy wioski krzątali się żwawo, by godnie przyjąć Rosjan, o których mówiono: „owładnięci przez Ducha”. W pierwszym wozie, zaprzężonym w cztery konie, siedział patriarcha. Starszy człowiek z białą brodą był szanowany przez wszystkich. Nazywano go prorokiem. Na podwórzu zaczęto przygotowania do uczty. Gdy wszystko było gotowe, przyszedł czas na modlitwę. Wszyscy czekali na znak proroka. I rzeczywiście znak nastąpił. Patriarcha podniósł rękę, jednak nie w geście błogosławieństwa. Zapadła cisza, a wszystkie oczy skierowały się ku niemu. Prorok spojrzał przenikliwie na gospodarza i bez słowa skierował się do stodoły. Po chwili wyszedł, trzymając w ręku wór z byczą głową.

– Czy masz nam coś do wyznania, bracie? – pytanie niczym zimny wiatr uderzyło w Demosa Shakariana. Wszystkie oczy skierowały się ku niemu.

– Owszem – odpowiedział drżącym głosem – Jak się o tym dowiedziałeś?

Tego dnia Demos-Dziadek uwierzył w działanie proroctwa i innych charyzmatów. Było dla niego ewidentne, że to sam Bóg musiał objawić patriarsze prawdę. Gdy wyznał swą winę, ze łzami w oczach prosił o przebaczenie, a potem zapytał: „Jak mógłbym otrzymać Ducha Świętego?”. Kilka minut później Demos Shakarian, jeden z największych gospodarzy w Kara Kala, potężny mężczyzna o spracowanych dłoniach wielkich jak łopaty, klęczał pośrodku swojego podwórka i na oczach wszystkich prosił o dar Ducha Świętego.

***

Po takim obrocie spraw nikt nie wątpił w prawdziwość proroctwa o nadchodzącym prześladowaniu chrześcijan. Wcześniej sam Demos z przekąsem przygadywał zwolennikom „tych cudowności”, że skoro „chłopiec prorok” tak dużo pości, to nic dziwnego, że ma wizje i prorocze natchnienia. Teraz brał owe proroctwa na poważnie. Odczytano mapę, którą pod natchnieniem Ducha namalował chłopiec analfabeta. Okazało się, że Bóg wzywa Ormian, by uciekali na wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych! Ktokolwiek spojrzał na rysunek, nie miał wątpliwości, że o ten właśnie kierunek chodzi. A przecież chłopiec, który go wykonał, nigdy nie chodził do szkoły, a tym bardziej nigdy nie uczył się geografii! Zaraz na początku XX stulecia, dokładnie w 1905 roku Demos-Dziadek jako jeden z pierwszych z wioski sprzedał całą ziemię, spakował swój dobytek, wręczył bagaże swej żonie, sześciu córkom i jednemu synowi. Sam zabrał najcięższe walizy i wyruszył do Ameryki. W taki sposób rodzina Shakarianów znalazła się w zupełnie nowym zakątku świata.

***

Wędrując pomiędzy kościołami Erywania, oglądając klasztory nad jeziorem Sewan i rozmawiając z mnichami palącymi świece w górskich monastyrach przekonuję się, że historia ta jest nie tylko prawdziwa, ale znajduje swą kontynuację do dnia dzisiejszego. Otóż Kościół Ormiański jest jedyną na świecie chrześcijańską wspólnotą, która po dziś dzień praktykuje składanie ofiar ze zwierząt, zwłaszcza baranów i gołębi. Najczęściej są to ofiary prywatne, składane z osobistych pobudek. Gdy ktoś prosi o coś Boga albo dziękuje za otrzymaną łaską, najpierw zapala świecę przed ikoną, a niedługo potem przed wejściem do kościoła odczuć można swąd palonego mięsa.

Ararat

O religijności Ormian miałem okazję posłuchać nieco podczas pobytu na sympozjum w Rzymie. To był styczeń 2015 roku. Zatrzymałem się w Pontificio Istituto Orientale, tuż u progu Santa Maria Maggiore. Przyjechał też wtedy ks. Józef Naumowicz, profesor z UKSW w Warszawie. Uczył się już na dobre ormiańskiego (dwa lata później zaczął odprawiać w tym rycie). Józef zachwycał się już wtedy „tajemnicą”, jaka tchnie ze wszystkich wschodnich liturgii.

– To jest misterium! – mówił z przejęciem. – Zresztą liturgia ormiańska zaczyna się śpiewem Głębokie misterium. A to misterium łączy ludzi nie tylko we Mszy świętej. Łączy w innych dziedzinach. Nie można rozdzielić ormiańskiej religijności od historii narodu, jego tradycji, kultury. Uczestnictwo w takiej liturgii jest nie tylko doznaniem intelektualnym czy estetycznym, ale przede wszystkim duchowym. Tak zresztą być powinno w każdym obrządku – wyjaśnia w sali wypoczynkowej Instytutu ks. Naumowicz. Dziś prowadzi fanpage na Facebooku pod nazwą Kościół Ormiański.

Uświadamiam sobie, że religijne praktyki Ormian to trochę kontynuacja religii dawnego Izraela. Zresztą zdziwiłby się ten, kto zestawiłby wątki historii i religii narodu wybranego i Ormian. W przypadku jednych i drugich diaspora odgrywa kluczową rolę w kształtowaniu państwa. Okres drugiej świątyni (536 przed Chr. – 70 po Chr.) to dla judaizmu czas funkcjonowania instytucji, w której codziennie składano krwawe ofiary. Ormianie zachowali ten zwyczaj po dziś dzień, kierując się zasadami wypływającymi ze Starego Testamentu. Niemożliwe jest, by ten, kto zafascynowany religią judaizmu przylgnął do niej, stał się Żydem. Nawet jeśli (w przypadku mężczyzn) przyjmie znak obrzezania i zacznie stosować się do wszystkich religijnych przypisów wypływających z Tory i nauczania rabinów, staje się prozelitą. Do końca swoich dni nie będzie nazywany Żydem. To miano przylgnie dopiero do jego potomków. Analogicznie Ormianinem trzeba się urodzić. Nie można „nawrócić się” i przyjąć obrządek ormiański. Podobnie jak w przypadku ślubu żydowskiego, państwo młodzi po złożeniu sobie kościelnej przysięgi wychylają lampkę wina z jednego kielicha. Wreszcie dramatyczne losy Ormian poddanych ludobójstwu z początku XX stulecia przypominają tragedię Szoah, której doświadczył naród żydowski. Czy można się więc dziwić, że niektórzy nazywają dziś Ormian „narodem wybranym”?

No i jeszcze kwestia języka. O ile to język hebrajski, który de facto przestał być językiem mówionym w czasach niewoli babilońskiej, a więc w VI wieku przed Chr., stał się czynnikiem ocalającym tożsamość narodu żydowskiego, tak też było w przypadku języka Ormian. Uświadamiam sobie to zwiedzając Matenadaran, muzeum antycznych manuskryptów. Aby lepiej poznać wartość zebranych tam zbiorów, trzeba najpierw zapoznać się krótko z historią św. Masztoca. Jest to jednocześnie historia alfabetu ormiańskiego.

– Mesrop Masztoc żył na przełomie III i IV wieku – mówi Piruza Mnacakanian, piękna, krótko ścięta Ormianka o orzechowych oczach, która doktorat broniła na Uniwersytecie Jagiellońskim, a obecne pracuje w muzeum. – Był mnichem, który ułożył ormiański alfabet składający się początkowo z trzydziestu sześciu liter, do których z czasem dodano jeszcze trzy.  Gdy próbowano w burzliwych dziejach historii wymazać naród ormiański z dziejów, język był tym, co gwarantowało przetrwanie tożsamości przodków dzisiejszych mieszkańców Zakaukazia. Co więcej, był to język utrwalony w pierwszej przetłumaczonej na ormiański księdze, jaką była Biblia. Nie przez przypadek mówi się dziś, że kultury Armenii broniła armia złożona z trzydziestu dziewięciu bohaterów – liter alfabetu ormiańskiego. Symbolu nabierają fakty, gdy oprawcy chcąc upokorzyć Ormian, zakuwali w kajdany ich najcenniejsze manuskrypty i przetrzymywali w więzieniu – kończy swą opowieść pięknym językiem polskim Piruza.

Z taką świadomością zanurzam się w zaczarowany świat manuskryptów Matenadaran. Czego tu nie ma?! Pierwsza rzecz, która zachwyca, to ormiańskie miniatury. Kopiści, a potem drukarze, specjalizowali się w tworzeniu miniaturowych inkunabułów. Chodziło nie tylko o oszczędność materiału piśmienniczego, ale o swoisty rodzaj dzieła sztuki, do którego produkcji wykorzystywano całą masę naturalnych barwników tworzonych na bazie organicznej. Mnisi wyspecjalizowali się w uzyskiwaniu kolorów z wszelkiego rodzaju roślin. Poza tym chętnie pisali na już wcześniej użytych pergaminach, wymazując pierwotny tekst. W ten sposób powstawały palimpsesty.

Szybko natrafiam na najstarszą ormiańską Biblię, którą wynosi się poza muzeum raz na pięć lat – przy okazji zaprzysiężenia kolejnego prezydenta. Ponoć pierwsze zdanie zapisane po ormiańsku to cytat z Księgi Przysłów. Kłopot w tym, że cytat, który podają polskie przewodniki po Armenii w Księdze Przysłów nie istnieje! Nawet jeśli autorzy owych przewodników usilnie powołują się, jeden za drugim, na fakt pochodzenia cytatu z Biblii Tysiąclecia. Ciekawe, czy którykolwiek z nich miał ją w ręku?

Jeden z najstarszych rękopisów „Metafizyki” Arystotelesa

Po chwili przed oczyma niczym w filmie ukazują mi się kolejne bezcenne dzieła. Jest tu Geografia Ptolemeusza z 1482 roku, zdobiona kolorowymi mapami. Jest kopia poematów Nersesa Sznorhali wykonana w XVI stuleciu. Jest czternastowieczna kopia pochodzącego z V wieku przekładu komentarza do Pięcioksięgu Filona z Aleksandrii. I Efrem Syryjczyk – Hymny tłumaczone w V wieku na ormiański, a skopiowane osiem stuleci później. Spoglądam na średniowieczny rękopis dzieł Arystotelesa, których przekładu dokonano w VI wieku. Zachwycam się także czternastowieczną kopią Historii Euzebiusza z Cezarei i nieco późniejszą – Cyryla Jerozolimskiego oraz Grzegorza z Nyssy. Ba, natrafiam nawet na zwój Tory sporządzony zgodnie z surowymi zasadami kaszrutu!

Wszystko to świadczy o niezwykłym umiłowaniu przez Ormian nauki i sztuki. Tłumaczyli dzieła filozofów i historyków, księgi religijne i poetyckie, tłumaczyli z greckiego, łaciny, aramejskiego, hebrajskiego i arabskiego. Inkunabuły ozdabiali bogatymi i kunsztownie dopracowanymi w szczegółach ilustracjami. Wkładali wiele wysiłku w proponowanie wymyślnych kształtów inicjałów.

Przywiązanie do wszelkich dziedzin sztuki stanowi niezwykłą cechę tego narodu. Przekonać się o tym można w łatwy sposób. Wystarczy wejść do którejkolwiek z ormiańskich restauracji w Erywaniu. Niemal w każdej jest pianino, duduki – czyli flety wykonane z morelowego drzewa, czasem także inne instrumenty. Często nie są przeznaczone dla zaproszonych muzyków. Zwyczajni goście restauracji wstają od posiłku i zaczynają koncert. Już pierwszego dnia, gdy trafiłem do restauracji, chyba z sześć takich osób umilało w ten sposób wieczór wszystkim gościom. Wszystko to dzieje się w bardzo naturalny, spontaniczny sposób. Popisy nagradzane są oklaskami. Zdarza się usłyszeć deklamowane z pamięci długie strofy poezji. Ponoć w trudnym czasie inwazji Rosjan, gdy w Erywaniu panował głód, działało tu dwieście trup teatralnych. Wiele powstawało spontanicznie, często dla jednego tylko spektaklu.

***

Pewnego dnia wracając ze słynnych Kaskad, skąd rozciąga się widok na ukochany przez Ormian Ararat, leżący już po stronie tureckiej, zahaczam o Plac Francuski. Jest obstawiony obrazami! Kilkudziesięciu malarzy prezentuje swoje dzieła w najróżniejszych stylach. Jest także wystawa fotografii i rysunku. Ormianie wciąż kultywują swoje przywiązanie do malarstwa. Nad tym wszystkim unosi się jeszcze duch dawnej wielikiej Rasiji, duch Dostojewskiego, Puszkina i Czajkowskiego. To dla mnie zaskakujące, bo przecież Polakom Erywań kojarzył się długo jedynie z wymyśloną rozgłośnią.

Pamiętacie żarty o nieistniejącym Radiu Erywań? Miało być tubą komunistycznej propagandy. Zawsze nastawione pozytywnie do wszystkiego, co dzieje się w krajach bratnich narodów i z obrzydzeniem mówiące o kapitalistycznej zgniliźnie Zachodu. Na przykład ta historia z cyklu „Radio Erewań odpowiada słuchaczom”. Słuchacze pytają: Czy to prawda, że na Placu Czerwonym rozdają samochody? Radio Erywań odpowiada: Tak, to prawda, ale nie samochody, tylko rowery, nie na Placu Czerwonym, tylko w okolicach dworca warszawskiego i nie rozdają, tylko kradną.

***

Wróćmy na chwilę do historii. Nadszedł rok 1914. Proroctwo zaczęło się wypełniać. Armenię spotkała tragedia, którą dziś, po latach zmagań i politycznych sporów, można w końcu nazwać ludobójstwem. Turcy wypędzili dwie trzecie ludności ormiańskiej na bezbrzeżne pustynie dzisiejszej Syrii i Iraku. Podczas wędrówki zmarło z wycieńczenia, głodu, pragnienia i upałów ponad milion osób. Ocalałe dziewczęta wcielano do haremów, wdowy zmuszano do ożenku z muzułmanami. Dzieci na siłę wdrażano w tureckie tradycje, by zapomniały o swych ormiańskich korzeniach. Pół miliona ludzi, tych, których nie wypędzono na pustynne piaski, zmasakrowano w ich domostwach. Zginęli wszyscy mieszkańcy Kara Kala. Shakarianowie z przerażeniem śledzili z Ameryki te wydarzenia.

W dwanaście lat po tych okropnościach Demos Shakarian-Wnuk zdawał sobie sprawę, że jego rodzina ocalała tylko za sprawą proroctwa wypowiedzianego przez nieuczonego chłopca. Wszyscy byli wdzięczni Bogu za takie prowadzenie. Co tydzień chodzili na długie i pełne ożywczego śpiewu, a nawet pląsania, nabożeństwa, do prezbiteriańskiego kościółka przy ulicy Gless.

Około dekady później niż Shakarianowie w Ameryce znalazła się Aurora (Arshaluys – to po ormiańsku „światło poranka”) Mardiganian. Przyznaję szczerze, że przystępując do pisania tych wspomnień chciałem unikać za wszelką cenę nawiązań do ludobójstwa z początku XX wieku. Na każdym kroku w Armenii jest ich bowiem tak dużo, że nie trzeba wciąż o tym pisać – myślałem. Jednak gdy poznałem historię Aurory, tak bardzo mnie ona poruszyła, że nie mogę jej przemilczeć. Jej biograficzną książkę, która liczy niemal dwieście pięćdziesiąt stron, przeczytałem jednym tchem, niejeden raz dając się ponieść wzruszeniu, wściekłości lub bezradności.

Aurora miała zaledwie piętnaście lat, gdy rozpętało się to piekło. Była córką znakomicie prosperującego właściciela ziemskiego w Çemişgezek, niedaleko Harput, dawnej stolicy Turków Ottomanów. Tego dnia, w niedzielę zmartwychwstania 1915 roku, rankiem do drzwi ich dużego domostwa zapukał stary pasterz, który na górach wypasał owce Mardiganianów. Opowiedział o śnie, który nękał go zeszłej nocy. Objawił mu się św. Grzegorz Oświeciciel, który zapowiadał nieszczęście. Stary niepiśmienny prorok miał już raz taki sen. Dwadzieścia lat wcześniej. Tuż po nim wielu Ormian zostało brutalnie zamordowanych przez Turków. Tym razem jednak szacowny gospodarz, świętujący z rodziną, żoną, synem i trzema córkami Wielkanoc, zapewnił swego pracownika, że nic nie może się stać, gdyż przecież Ormianie służą w Armii Tureckiej w czasie toczącej się wojny. Turcy nie mogą wystąpić przeciw swoim żołnierzom – rozumował.

Stało się jednak inaczej. Kilka godzin później do domu Mardiganianów zapukali żandarmi. Nie byli to jednak żandarmi, których znano w mieście. Tego ranka uwolniono największych przestępców w mieście, ubrano ich w mundury i nakazano absolutne posłuszeństwo. Władze wiedziały, do jakich okrucieństw są zdolni ci więźniowie.

Szef posterunku w mieście już trzykrotnie zamierzał zabrać młodą Aurorę, o której mówiono, że włosy i oczy ma czarne jak noc, a uśmiech i usposobienie jasne jak dzień, do swojego haremu. Wiele chrześcijańskich dziewcząt zasiadało już w komnatach posterunkowego. Ceniony i szanowany przez wszystkich ojciec Aurory za każdym razem odmawiał, powołując się na swą bliską znajomość z konsulem Anglii. Skutkowało. Tym razem konsul opuścił już Turcję…

Nie chcę tu opisywać wszystkich okropności, które przeszła ta młoda dziewczyna. Wystarczy wspomnieć, że została zmuszona, by maszerować dwa tysiące kilometrów przez pustynię. Została porwana i sprzedana do niewoli. Widziała swoje koleżanki nabijane na pal. Była świadkiem śmierci ojca i rodzeństwa. Znalazła ciało zamordowanej bestialsko mamy. Udało jej się uciec do Tbilisi (wówczas miasto nazywało się Tiflis), a stamtąd do Petersburga, by ostatecznie przedostać się do Stanów Zjednoczonych. Tam opowiedziała swoją historię. Książka autorstwa Anthony Slide, która jest zapisem rozmowy z Aurorą, nosi tytuł Ravished Armenia and the Story of Aurora Mardiganian, the Christian Girl, Who Survived the Great Massacres. Po raz pierwszy ukazała się w 1918 roku w Nowym Jorku. Pozwólcie, że przytoczę tylko słowa dedykacji:

Każdej matce i każdemu ojcu w tym pięknym kraju – w Stanach Zjednoczonych, rodzicom, którzy nauczyli swoje córki wierzyć w Boga, dedykuję tę książkę. Widziałam ciało swojej matki, z której uszło życie, porzucone na pustyni tylko dlatego, że nauczyła mnie, że Jezus jest moim Zbawicielem. Patrzyłam na mojego ojca umierającego w niewiarygodnym cierpieniu dlatego, że uczył swoją małą córeczkę: Zaufaj Panu! Niech Jego wola się wypełni! Widziałam tysiące, a nawet więcej, ukochanych córek tych wspaniałych matek, które umierały pod batem lub nożem, albo z powodu głodu i pragnienia, albo zaciągnięte w niewolę, ponieważ nie chciały pozbyć się chwalebnej korony bycia chrześcijankami. Bóg ocalił mnie, abym mogła przynieść do Ameryki przesłanie od mego porzuconego narodu. Każdy ojciec i matka zrozumieją, że to, co chcę opowiedzieć na tych stronach, mówię z miłością i wdzięcznością dla Tego, który mnie ocalił.

Dedykacja poprzedzająca opowieść Aurory Mardiganian

W 2014 roku ustanowiono Nagrodę Aurory dla Przebudzenia Ludzkości. Nagradzane są zarówno osoby indywidualne, jak i organizacje, które znacząco przyczyniają się do ochrony każdego ludzkiego życia z powodów humanitarnych. Nagroda wręczana jest każdego roku 24 kwietnia w Erywaniu.

Dziś dużo więcej Ormian mieszka w Ameryce i innych krajach świata niż w samej Armenii. Tu jest ich około trzy i pół miliona, z czego ponad milion zasiedla samą stolicę i jej okolice. Ormianie żyjący w innych krajach są jednak bardzo związani ze swoją ojczyzną. Jak Shakarianowie.

Wielu z nich finansowało budowę nowoczesnej katedry w Erywaniu. Nosi ona imię św. Grzegorza Oświeciciela, który miał ochrzcić króla Armenii Tyrytadesa III. Uroczyste jej otwarcie nastąpiło w 2001 roku, w tysiąc siedemset lat po przyjęciu przez naród chrześcijaństwa. Uderza mnie konstrukcja ze skał tufowych, więc prawie różowych. Wewnątrz dominują jasne barwy ścian i wygodnych ławek, niespotykanych w innych cerkwiach. Przysiadam w jednej z nich i otwieram Księgę Psalmów. Jeden z ostatnich jest spełniającym się marzeniem wszystkich Ormian:

Umacnia bowiem zawory bram twoich
i błogosławi synom twoim w tobie.
Zapewnia pokój twoim granicom,
nasyca ciebie najlepszą pszenicą.
Na ziemię zsyła swoje orędzie,
mknie chyżo Jego słowo.
On daje śnieg niby wełnę,
a szron jak popiół rozsiewa.
Ciska swój grad jak okruchy chleba;
od Jego mrozu ścinają się wody.
Posyła słowo swoje i każe im tajać;
każe wiać swemu wiatrowi, a spływają wody.
[…] Żadnemu narodowi tak nie uczynił

(Ps 147, 13-20).

***

Erywań stał się dla mnie swoistą bazą wypadową. Stąd organizuję kolejne wyprawy po górach Armenii. Wspomniałem już o Sewan. Drugi wypad to zachwycające widokiem na Ararat miejsce Chor Wirap. Nazwa ta jest jednocześnie nazwą klasztoru i oznacza „głęboką studnię”. W tej studni miał być przetrzymywany trzynaście lat św. Grzegorz, zanim uzdrowił i doprowadził do nawrócenia króla Armenii. Tuż za klasztorem rozciąga się granica z Turcją. W telefonie pojawia się sms z informacją o opłatach w tureckiej telefonii.

Jeszcze inną eskapadę organizuję za wschód do świątyni Garni i monasteru Geghard. Cały kompleks pięknie położony nad rzeką Azat łączy w sobie cechy epok hellenistycznej i średniowiecznej. Garni to także dawna twierdza, o której w swych pismach wspomina Tacyt. Geghard natomiast słynie z tego, że tu przez długi czas była przechowywana Święta Włócznia, którą Chrystus miał być przebity tuż po swej śmierci. Przeniesiono ją do muzeum klasztornego w Eczmiadzynie.

Podczas jednej z wypraw spotyka mnie miłe zaskoczenie. Jadąc taksówką, odebrałem telefon z nieznanym ormiańskim numerem. Dzwonił przedstawiciel banku, w którym rano wymieniałem gotówkę. Doliczono się, że wydano mi zbyt mało pieniędzy. Myślałem, że taka jest marża w owym banku, więc nie zwróciłem na to uwagi. Przy najbliższej okazji mogłem odebrać brakujące dramy i usłyszeć przeprosiny. Ormianie to zasadniczo bardzo uczciwi ludzie.

U początków swej wizyty pisałem, że miasto nie przytłacza i nie zachwyca. Wystarczy kilka dni, bym musiał wycofać się z tej opinii. Miasto zachwyca. Przynajmniej jego centrum. Jest czyste. I uroczyste. Ludzie bardzo przyjaźni. Kobiety zachwycająco ubrane. Naprawdę! Nie wierzycie? Paryż i Rzym niech się schowają. Nie mówiąc o Nowym Jorku. Ormianki chyba oszalały na punkcie swego wyglądu. Oszalały w najlepszym tego słowa znaczeniu. Dobierają najmniejszy szczegół garderoby, ale w niczym nie ulegają przesadzie. Dbają o makijaż i zapachy, ale nie uwodzą nimi. Wprowadzają atmosferę ciepła i roztaczają swój elegancki czar, ale nigdy nie przekraczają niewidzialnej granicy narzucania się. A przez to zachwycają jeszcze bardziej.

No i jedzenie. Jeśli Noe na Ararat był blisko Boga, to jedzenie jest tu po prostu boskie. Nie mam najmniejszych zdolności, by opisywać kulinaria, więc niech wystarczy to jedno stwierdzenie, że najlepsi włoscy i portugalscy kucharze powinni drżeć przed konkurencją. A tak przy okazji, nazwa Armenii pochodzi od łacińskiego armeniaca vulgaris, czyli od zwykłej moreli, która uważana jest tu za narodowy owoc.

***

Pewnego razu, pomagając ojcu na farmie, dziesięcioletni Demos Shakarian zranił się. Lekarz powiedział, że jest to złamanie nosa. Po pewnym czasie okazało się, że chłopiec niemal całkowicie utracił słuch w jednym uchu. Nos zrósł się niewłaściwie. Nic nie pomogła pierwsza operacja. Podobny skutek przyniosła druga, przeprowadzona następnego roku, a potem trzecia i czwarta. Utrata słuchu była nieodwracalna. Demos, choć siadał w szkole zawsze w pierwszej ławce, by słyszeć nauczyciela, stracił dwa lata nauki.

Pewnej niedzieli 1926 roku jak co tydzień chłopiec siedział wraz z rówieśnikami w tylnej ławce prezbiteriańskiego kościoła. Nabożeństwo trwało w najlepsze. Uroczyste śpiewy wznosiły się ku niebu. Mężczyźni podnosili ręce i głowy z długimi brodami. Nagle chłopiec poczuł, że ktoś okrywa go ciepłym kocem. Odwrócił się. Za nim nie było nikogo. Wyraźnie czuł jednak, że coś przykrywa mu ramiona i plecy. Po chwili zaczął drżeć. Ogarnęło go uczucie szczęścia. Zapragnął całym sercem uwielbić Boga. Gdy tylko otworzył usta, popłynęła z nich modlitwa w nieznanym języku. Ktoś z siedzących obok wykrzyknął:

– Demosa ogarnął Duch! – Wszyscy zwrócili się ku niemu i ze śpiewem i oklaskami przyłączyli się do uwielbienia. Demos mówił językami do końca nabożeństwa, a nawet później, w drodze powrotnej do domu.

Ormiański krzyż – haczkar

Następnego ranka obudził go śpiew ptaków. „Przecież nigdy nie śpiewały tak głośno!” – zdziwił się. Gdy otworzył drzwi pokoju, usłyszał pobrzękiwanie naczyń. Matka szykowała śniadanie. A potem, ku własnemu zdumieniu, usłyszał odgłosy własnych kroków. I dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co się stało! Został uzdrowiony! Niedługo później lekarz, z niedowierzaniem kręcąc głową, stwierdził niemal całkowite przywrócenie słuchu. Radości w rodzinie nie było końca.

Od tamtego uzdrowienia minęło około siedem lat do chwili, gdy Demos-Wnuk wyznał:

– Rose, wierzę, że Bóg chce, abyśmy byli razem.

Rose Gabrielian i Demos Shakarian doczekali się wspaniałej rodziny. Shakarianowie zaczęli organizować krucjaty ewangelizacyjne, skupiające setki tysięcy ludzi. Największe spotkania urządzano w Hollywood. Z czasem Demos Shakarian przeszedł do historii ruchu charyzmatycznego jako założyciel organizacji pod nazwą Międzynarodowe Stowarzyszenie Biznesmenów Pełnej Ewangelii. Stowarzyszenie działa dziś w stu trzydziestu dwóch krajach.

***

To tylko jedna z historii rodzin wywodzących się z Armenii. Z kraju Boga. Można przytaczać ich setki. Z każdego zakątka świata. A każda z nich zachwyca. Bo przecież „żadnemu narodowi tak nie uczynił”.

Polub stronę na Facebook