WOJOWNICZE TAŃCE MASAJÓW

fot. M. Rosik

Moim wędrówkom po kraju, który ukochała Karen Blixen, towarzyszyła myśl, którą Kenijczycy powtarzają w formie przysłowia. Przypominałem je sobie w najróżniejszych sytuacjach: na zatłoczonych ulicach Mombasy i szerokich plażach Ukundy; w rozklekotanym jeepie na safari i przy świecach na kolacji serwowanej na zewnątrz pomimo zimy; w małych osadach zagubionych wewnątrz buszu i w taksówce, która czasem okazywała się jedynym dostępnym środkiem transportu.

Ta myśl towarzyszy mi i dziś, choć moja Kenia jest już przesłonięta mgłą przeszłości, z której wyłaniają się jedynie kontury zdarzeń. Jest niezwykle prosta: „Każdego ranka lew budzi się i myśli: Muszę biec szybciej od gazeli, inaczej umrę z głodu. Każdego ranka gazela budzi się i myśli: Muszę biec szybciej niż lew, inaczej czeka mnie śmierć przez pożarcie. Gdy budzisz się rano, nie pytaj, czy jesteś lwem czy gazelą, ale zacznij biec”.

Safari w Tsavo

Małpi gwałciciele

Jest zima, wieczór więc zapada szybko. Temperatura nie spada co prawda poniżej dwudziestu pięciu stopni, jednak łagodna bryza od oceanu przynosi trochę chłodnego powietrza. Kończy się kolejny afrykański dzień, dzień, który jak każdy inny toczył się leniwie w kolorach nieba mieszającego się z zielenią palm kokosowych. Jakby nie tylko ludzie, ale i natura wzięła sobie do serca powiedzonko w suahili: Haraka, haraka, haina baraka, czyli „co nagle, to po diable”.

Przyjechaliśmy do płożonej w buszu niewielkiej wioski, którą wszyscy znają tu jako Diani Children’s Village. Wioska położona jest na terenie Ukunda, około 50 km na południowy-zachód od Mombasy. W stolicy dominuje kultura Suahili, która jest wykwitem obecności na tutejszych terenach kupców z różnych stron świata, przybyłych tu zanim jeszcze na dobre zadomowił się islam. Kobiety przywdziewają odblaskowo czerwone buibui lub różnokolorowe banga, a mężczyźni wędrują po mieście w długich kangu. W większości plemion (wiele z nich stanowi część grupy Bantu) wszystkie prace należą do kobiet, łącznie z budową domów. Zadaniem dorosłych mężczyzn, czyli takich, którzy ukończyli dwudziesty piąty rok życia, jest zatroszczenie się o posiadanie kawałka ziemi lub dostojne sprawdzanie liczebności swoich stad – pełna godności czynność stanowiąca o powadze właściciela.

Rozpłakane szczęście

Do Diani Children’s Village przyjechałem wiedziony ciekawością po tym wszystkim, co usłyszałem w Mombasie; przyjechałem, aby spotkać się z Yvonne i Timem. Ona jest Holenderką, on Kenijczykiem. Po ślubie postanowili zamieszkać w Afryce, poświęcając się budowie wioski dla porzuconych lub osieroconych dzieci. „Wioska” to na razie zbyt duże słowo; to raczej określenie przyszłościowe. Dotychczas wybudowano jeden dom mieszkalny, dwa pomieszczenia gospodarcze i niewielki kurnik. Zagubiony pośród palm teren wydaje się odcięty od świata. Tylko od czasu do czasu słychać pohukiwanie małp albo nocne szepty afrykańskiej łąki.

Tańczący Masajowie

Pierwsze dzieci trafiły do ośrodka, który formalnie przypomina nasze „rodzinne domy dziecka”, w 1994 roku. Od tego czasu gromadka co roku się powiększa. W Diani mieszka w tej chwili piętnaścioro dzieci. Najstarszy chłopiec na szesnaście lat i liczy na to, że już niedługo będzie mógł zakończyć szkołę, znaleźć pracę i usamodzielnić się. Najmłodsze dziecko ma trzy miesiące. Policja znalazła porzuconego niemowlaka, bez imienia, bez żadnych znaków tożsamości. Od razu wiedzieli, do kogo się udać. Przedzierali się swym radiowozem przez chaszcze po wertepach i wybojach aż do Diani. „Przyjmiecie jeszcze jedno dziecko?” – „Oczywiście, przecież po to jesteśmy”, odpowiedziała Yvonne , i tak mały Thomas znalazł nowych rodziców.

Przyrost naturalny w Kenii jest jednym z najwyższych na świecie. Wynosi około trzech procent rocznie. Szacuje się, że połowa społeczeństwa jest w wieku poniżej piętnastu lat. Grupki dzieci włóczące się po drogach i bawiące się na placach przy swych drewniano-glinianych domach, krytych wysuszonymi liśćmi palm, stanowią najbardziej naturalny krajobraz kraju. Identyfikacja narodowa Kenijczyków jest praktycznie żadna. Powodem do chluby jest przynależność do plemienia, nie narodu. Starszych plemienia otacza się niezwykłym szacunkiem. Nikt niemal nie odważa się podważać ich autorytetu czy kwestionować decyzji. Legenda głosi, że bóg Mogai, zamieszkujący Ker-Nyaga, czyli Górę Kenia, dał w posiadanie Gikuju Płaskowyż Centralny. Po osiedleniu się tam Gikuju doczekał się dziewięciu córek, jednak nie miał syna. Bóg przyszedł mu z pomocą: stworzył dziewięciu mężczyzn, którzy – pojąwszy za żony córki Gikuji – dali początek dziewięciu klanom plemienia Kikuju, należącego do grupy Bantu.

Rozkwit kolonizacji sprawił, że bwana – biali panowie, zupełnie lekceważyli plemienne prawo własności i dziedziczenia ziemi, a tubylców traktowano w myśl powiedzenia Churchila, który określił ich jako „łagodne, niefrasobliwe i ogłupiałe dzieci”. Ten wizerunek uległ jednak zmianie, gdy prawie pięćdziesiąt lat temu za sprawą ruchu Mau Mau rozbudzone zostały tendencje wyzwoleńcze.

W Diani Children’s Village

Dane rządowe są inne, jednak w rozmowach z mieszkańcami kraju (i uchodźcami z terenów niedawnych jeszcze walk pomiędzy Hutu i Tutsi) często słyszy się opinię, że bezrobocie sięga siedemdziesięciu procent. Przybyszom z Europy trudno, oczywiście, zweryfikować takie informacje, jednak na pierwszy rzut oka nie wydają się bardzo przesadzone. Nic więc dziwnego, że Yvonne i Tim udają się do Holandii, by szukać pomocy u instytucji charytatywnych i prywatnych dobroczyńców. Zamierzają zebrać fundusze na jeszcze dwa budynki mieszkalne, tak aby razem schronienie mogło znaleźć pięćdziesiąt dzieciaków. Biurokracja nie ułatwia sprawy, choć najważniejsze pozwolenia udało się już uzyskać.

Mojżesz za pulpitem

Co rano w czasie roku szkolnego wyrusza mini-bus, oczywiście z napędem na cztery koła, by dowieźć do szkoły oddalonej około dwanaście kilometrów. Jest to chrześcijańska szkoła, prowadzona przez Word of God Church, jedną z wielu instytucji kościelnych w Kenii. Dzięki dotacjom ze Stanów Zjednoczonych możliwe jest utrzymanie szkoły, która funkcjonuje również jako „szkółka niedzielna”. Pewnej lipcowej niedzieli trafiłem do Word of God. Służba Boża przebiegała bardzo prosto, aczkolwiek kazanie trwało prawie godzinę! Pastor wyjechał na studia, stąd nabożeństwo prowadzili świeccy liderzy. Najpierw zaśpiewaliśmy kilka pieśni uwielbienia, w większości zresztą znanych również w polskim tłumaczeniu. Pomiędzy nimi musieliśmy się przedstawić – nie sposób przecież nie zauważyć nowych twarzy, zwłaszcza tak białych, jakby właśnie przeszli pudrowanie na klownów. Nie wszyscy wiedzą, gdzie leży Polska. Śpiewom przewodniczył Mojżesz, dwudziestokilkuletni mężczyzna o czystym głosie.

Ciekawy jest sposób nadawania imion. Aby zachować tradycję plemienną, nazwisko ojca staje się zazwyczaj imieniem syna, natomiast nazwisko jest wymyślane przez rodzinę. Podczas chrztu nadawane są chrześcijańskie imiona, najczęściej biblijne. Stąd właśnie muzyczny animator spotkania nosił imię Mojżesza, a kazanie wygłosił Dawid. Kaznodzieja mówił w sposób niezwykle prosty. Wyszedł od znanej wyroczni Jeremiasza, w której Bóg mówi: „Jestem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was”. Tak często chcielibyśmy znać Boże zamiary względem nas, tak często chcielibyśmy odkryć i poznać Jego plan dla nas – przekonywał twardą angielszczyzną Dawid. Tymczasem Bóg pragnie naszego zaufania: nie objawia nam swoich zamiarów względem nas, ucząc nas ufności. A ufność wyraża się w sprawiedliwości. Dziś ludzie wolą mówić o prawach: „mam prawo do tego”, „mam prawo do tamtego”, tymczasem trzeba troszczyć się najpierw o to, by pozyskać Bożą sprawiedliwość, a później ubiegać się o prawa. Prostota przykładów jest urzekająca: pewien chrześcijanin poprosił swego przyjaciela, jeszcze żyjącego z dala od Boga, by ten popilnował jego sklepu i obsłużył ewentualnych klientów, gdy sam właściciel uczestniczyć będzie w niedzielnym nabożeństwie. Gdy wrócił, towarzysza nie było już w sklepie, a kasa była pusta. Właściciel postanowił nie powiadamiać policji. Gdy po kilku tygodniach się spotkali, właściciel sklepu okazał mu wiele życzliwości. Po pewnym czasie odzyskał utraconą przyjaźń, a jego towarzysz poprosił o chrzest.

Wioska Ukunda

Wszystkie dzieci, oprócz języka suahili, swobodnie posługują się angielskim. W Diani mają niewielką bibliotekę; w niej właśnie uczą się „ze swej murzyńskiej pierwszej czytanki”, odrabiając lekcje. Zaskoczyła mnie ich niezwykła wprost nieśmiałość, która nie wynika jednak ze strachu, ale raczej z dobrego wychowania i wpojonych zasad. Kiedy – jak to zwykle była, gdy do Diani przybywają biali – wyciągnąłem torebkę cukierków, żadne z dzieci nie ośmieliło się wziąć pierwsze słodkiego poczęstunku. Gdy więc sam rozdałem kilka pierwszych słodkości, każde dziecko, które już otrzymało swój „przydział”, usuwało się posłusznie do tyłu, samo wskazując na swych rówieśników, które jeszcze czekały w kolejce. Ten gest życzliwości, szerokie, otwarte oczy, uśmiech na twarzy i cicha łagodność mówiły więcej niż słowa…

Popołudnia w Diani toczą się leniwie. Urozmaiceniem jest niewielki plac zabaw, na którym furorę robi karuzela. Starsze dzieci pomagają młodszym – takie jest ich zadanie, mają opiekować się sobą nawzajem. Jest też ogród, a nim przede wszystkim banany. Rita, zatrudniona tu w charakterze kucharki, od czasu do czasu zagląda do najmłodszego bobasa. Dwóch innych pracowników w prowizorycznym warsztacie składa meble. Nie ma pieniędzy na ich zakup, więc trzeba sobie radzić samemu.

Już niedługo słońce czerwoną łuną schowa się za rzędy kokosowych palm i baobabów. Właśnie – baobaby. Pochodzenie tych dziwacznych drzew próbują wyjaśniać mity i legendy. Jedna z nich głosi, że bóg stworzył baobaby jako zupełnie zwyczajne drzewa, te jednak nie chciały ustać w jednym miejscu, lecz wędrowały po całym świecie. Bóg postanowił je zatem osadzić na miejscu: wyrwał je i zasadził po raz drugi, z tym, że korzeniami do góry. I tak już zostało, bo przecież – jak mówi przysłowie: Mungu alitolandika, haliwezi kufutika – Co Bóg zapisał, tego nie można wymazać.

Polub stronę na Facebook