Zdjęcie do artykułu zatytułowanego „Jak przeżywać własną chorobę” wyszło całkiem dobrze. Oczywiście, jeśli w ogóle można tak określić fotografię leżącego na łóżku schorowanego kapłana, oplecionego sondami czy kroplówkami. Najbardziej przemawiał wyraz jego twarzy – twarzy smutnej, zamyślonej, jakby pogodzonej z losem. Napis pod znajdującym się na piątej stronie czasopisma Revista Notre Dame głosił: „Chory musi nauczyć się żyć ze swoją chorobą, przyzwyczaić się do ukrytych aluzji i niedyskretnych pytań, a także do przyjaciół, którzy już nie patrzą na niego tak samo, jak wcześniej”.

Ojciec Emilien Tardif z pochodzenia był Kanadyjczykiem. Urodził się w Quebec, gdzie oficjalnie mówi się po francusku. Był dziewiątym z czternaściorga rodzeństwa. Artykuł o potrzebie godnego przeżywania cierpienia powstawał w 1973 roku. Właśnie wtedy przy szpitalnym łożu pojawił się redaktor pisma z aparatem w dłoni. Ojciec Emilien był wówczas prowincjałem Zgromadzenia Misjonarzy Serca Jezusa w Republice Dominikany. Na misjach pracował już od szesnastu lat. Zajmował się wieloma kwestiami organizacyjnymi i administracyjnymi. Budował kościoły, kaplice, seminaria i centra katechetyczne. Wznosił ośrodki kultury. Nadwyrężał swe zdrowie pracą ponad siły. Troska o zdobycie funduszy na kolejne dzieła spędzała mu sen z oczu. Tę pracę, niemal ponad ludzkie siły, przerwała nagła choroba. Diagnoza była jednoznaczna: ostra gruźlica. W tamtych czasach choroba nie zawsze do uleczenia. W jednej ze swoich książek wyznał później:

— 14 czerwca tamtego roku, podczas zebrania Ruchu Rodzin Chrześcijańskich poczułem się źle, a nawet bardzo źle. Musiano mnie natychmiast odwieźć do kliniki rządowej. Mój stan był tak ciężki, że przewidywano, iż nie przeżyję tej nocy. Byłem naprawdę przekonany, ze wkrótce przyjdzie mi umrzeć. Wielokrotnie medytowałem na temat śmierci i głosiłem kazania na jej temat, ale nigdy nie ćwiczyłem umierania. Nie lubię tego.

Zaczęła się walka o życie. Ojciec Emilien marzył o powrocie do Kanady. Sądził, że tam opieka zdrowotna jest dużo lepsza. Chciał zobaczyć swoją rodzinę. W takim stanie jednak o podróży nie mogło być mowy. Dopiero po długich tygodniach przyjmowania leków wzmacniających jego stan na tyle się poprawił, że mógł zostać przewieziony do samolotu.

Z lotniska droga do szpitala specjalistycznego nie była daleka. Zaczął się cały miesiąc kolejnych badań: biopsje, analizy, prześwietlenia. Obydwa płuca były bardzo poważnie uszkodzone. „Jak wszystko dobrze pójdzie, to może już za rok pojedziesz do domu” – pocieszali lekarze. – „Rok?” – zakonnik nie mógł w to uwierzyć – „Rok mam być przykuty do łóżka w tym szpitalu? I to jak dobrze pójdzie? To jakiś koszmar” – myślał.

To właśnie wtedy zjawił się redaktor z tym swoim wielkim aparatem. Zrobił kilka zdjęć, przeprowadził wywiad i wychodząc, natrafił na grupę pięciu osób, które postanowiły odwiedzić chorego misjonarza. Wszyscy należeli do grupy odnowy charyzmatycznej i postanowili modlić się o uzdrowienie. Dotychczas, gdy ojciec Tardif jako misjonarz spotykał się z charyzmatykami, zawsze mówił im, że „Republika Dominikańska potrzebuje promocji osoby ludzkiej zamiast daru języków”.

— Jako kapłan i misjonarz pomyślałem sobie, że nie byłoby rzeczą budującą, gdybym odrzucił modlitwę. Mówiąc jednak szczerze, zgodziłem się na nią bardziej ze względu na dobre wychowanie niż z wewnętrznego przekonania. Nie wierzyłem, że zwykła modlitwa mogłaby przywrócić mi zdrowie – wyznaje.

Czuł się bardzo śmiesznie, gdy nagle pięć osób otoczyło łóżko, położyli na niego ręce, niektórzy zamknęli oczy i wszyscy naraz zaczęli się modlić, każdy po swojemu. Słowa zlewały się w jeden gwar. Udało mu się wyłowić z tego szmeru obietnicę Jezusa, którą wypowiedział ktoś z modlących się: „Na chorych ręce kłaść będą, a ci odzyskają zdrowie”. Kapłan poczuł się jeszcze bardziej nieswojo, gdy zobaczył, że przechodzący korytarzem pacjenci zaglądają z ciekawością przez otwarte drzwi. „Co za dziwaczna scena!” – pomyślał.

— Jeśli chcecie, możecie zamknąć drzwi – dorzucił.

— Ach, oczywiście – odpowiedziała któraś z osób. I wtedy ojciec Emilien uświadomił sobie, że jego płuca ogarnia ciepło. I nie był to kolejny atak gruźlicy. Zaczął się proces uzdrowienia. I to nie tylko tego fizycznego. Po latach radosny i pełen sił zakonnik wyzna, że równie ważne było uzdrowienie jego człowieczeństwa i kapłaństwa.

Wystarczyły trzy dni, by zdrowie fizyczne powróciło całkowicie. Wrócił apetyt i sen, a bóle zniknęły. Lekarze nie dawali jednak za wygraną. Za wszelką cenę chcieli znaleźć chorobę, która zniknęła. Co chwilę zmieniali leki, sądząc, że przy kolejnej tabletce organizm zareaguje, choroba, która gdzieś się zawieruszyła, zaraz się ujawni i będzie można rozpocząć zwyczajowe leczenie. W końcu zalecili serię zastrzyków, ale i te nie ujawniły choroby. Zrezygnowani orzekli:

— Niech ksiądz wraca do domu. To, co się stało, urąga wszelkim teoriom medycznym. Nie ma o tym w żadnym podręczniku.

Po wyjściu ze szpitala ojciec Emilien ważył pięćdziesiąt kilo. Śmiał się, że w miejscu, w którym miał być leczony z gruźlicy, usiłowano zamorzyć go głodem. A był to wrzesień 1973 roku. Wtedy, już po całkowitym powrocie do zdrowia, ojciec Tardif postanowił po raz pierwszy w życiu zaglądnąć na spotkanie katolickiej wspólnoty charyzmatycznej. Poproszono go, by złożył świadectwo o swoim uzdrowieniu. Bardzo dziwił się wszystkiemu, co tam zobaczył. Ponieważ otrzymał od władz zakonnych rok urlopu na leczenie, a był już całkowicie zdrów, postanowił pojeździć po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, by poznać bliżej cały ruch. W Quebec opowiadał o swoim uzdrowieniu w rodzinnym języku francuskim, w całej Kanadzie posługiwał się angielskim. Z racji pracy na Dominikanie znał doskonale hiszpański. Były to języki, którymi władał zupełnie naturalnie. I wtedy zdarzyło się coś, co zupełnie zaskoczyło samego ojca Emiliena. Mówi o tym wydarzeniu w takich słowach:

— Pewnego razu odprawiałem mszę świętą w Los Angeles, na której była obecna moja siostrzenica wraz ze swym przyjacielem. Po przeczytaniu Ewangelii po francusku, chciałem ją skomentować, ale stało się coś ciekawego; poczułem, że język mi zesztywniał i zacząłem mówić coś, czego nie rozumiałem. Nie był to język francuski ani angielski, ani hiszpański, które to języki znałem. Kiedy skończyłem przemawiać, wykrzyknąłem ze zdziwieniem: «Nie mówcie mi tylko, że za chwilę otrzymam dar języków…»
- «Ależ ty już go otrzymałeś!» – odparła siostrzenica. – «Ty mówiłeś językami!»

Przez kolejne lata ojciec Emilien Tardif odwiedził siedemdziesiąt jeden krajów, wszędzie nauczając o miłości Boga objawionej w Jezusie i o mocy Ducha Świętego. Uczestnicy tych spotkań zawsze przekonywali się o działaniu tej mocy, będąc świadkami tysięcy uzdrowień i uwolnień spod wpływu złych duchów. Książki pełne świadectw i poruszających historii ludzi doświadczających uzdrowienia i uwolnienia, a także wyzwolenia z nałogowych grzechów, można przeczytać w milionach egzemplarzy w kilkudziesięciu językach.

I nie trzeba dodawać, że gdy ojciec Tardif patrzył na słynną fotografię w ósmym numerze Revista Notre Dame, przedstawiającą go złożonego gruźlicą, uśmiechał się tylko i mówił:

– To zdjęcie było nieaktualne już w dniu, w którym je opublikowano.