Tam, gdzie pieprz rośnie. Etiopia (II)

fot. M. Rosik

Następnego przedpołudnia obieram wspomniany kierunek – Gonder. Umówioną wcześniej taksówką docieram do lotniska, na którym spędzić muszę niemal trzy godziny. Sam lot natomiast to nieco ponad pół godziny. Gonder, dawna stolica Etiopii, jest drugim co do wielkości miastem w kraju. Na przedmieściach nie różni się niczym od Lalibeli. Rzędy baraków i glinianych domów, żadnych wysokich domostw. Im bardziej jednak zbliżam się do centrum, miasto rośnie. Jest nieco bardziej czyste, pojawiają się kilkupiętrowe urzędy, biura, banki. Jest uniwersytet i politechnika. Mijam rzędy budynków i porozrzucane palmy, zbliżając się taksówką do hotelu. W pewnym momencie samochód zwalnia i wsiada do niego młody mężczyzna. Wita się serdecznie z kierowcą, a następnie przedstawia się. Jest ponoć właścicielem biura podróży, które organizuje wyprawy do okolicznych atrakcji turystycznych. Rozmowa się przedłuża, a Petros wciąż zachwala swe usługi. Ostatecznie wchodzi za mną do lobby hotelu i dobijamy targu. Umawiam się z nim na następny dzień na dziewiątą rano.

Wszystkiemu przysłuchuje się recepcjonista. Gdy uszczęśliwiony Pertos opuszcza hotel, mężczyzna wyjaśnia mi, że właśnie rozmawiałem z oszustem. Wcale nie ma żadnego biura, a proponowane ceny podbija ponad miarę. I rzeczywiście, tę samą wycieczkę hotel proponuje mi o połowę taniej. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że kierowca taksówki dzwonił do kogoś tuż po wyjeździe z lotniska, a później … przypadkowo spotkał kolegę, którego zabrał do auta. Decyduję się na ofertę hotelu, martwiąc się tylko, jak przyjmie to mój taksówkowy przyjaciel.

Moje zmartwienie nie trwa długo. Gdy w chwilę później wyruszam na pierwszy „podbój” miasta, Petros wciąż stoi przed hotelem z miną zdobywcy. Oznajmiam mu, że właśnie stracił to, co zdobył i udaję się w stronę centrum.

Gonder to miasto powstałe w połowie XVII wieku i bardzo szybko stało się kulturalną stolicą Etiopii. Wystawił je król Fasilides, który postanowił wznieść tu kompleks zamków. Pomagali mu początkowo architekci z Indii i przepuszczalnie także hiszpańscy jezuici. Dziś cała struktura zamków nosi nazwę Fasil Ghebbi.

Modlitwa przed kościołem Debre Berhan Selassie

Wieczorem w hotelowym lobby zasiadam, by spisać wrażenia z dzisiejszego dnia. Na zewnątrz jest już ciemno. O tej porze roku słońce zachodzi po 17.oo. W pewnym momencie rozpoczyna się bezładny taniec światła i ciemności. Zupełnie nagle w hotelu gasną wszystkie światła. Zapada całkowita ciemność. Po chwili recepcjonista przyciskiem uruchamia dopływ elektryczności. Wszystko rozbłyska na nowo. Z głośników znów płynie muzyka. Przez około dziesięć sekund. Potem znów wszystko gaśnie. Potem znów rozbłyska na kilka chwil. Następnie gaśnie. Koncert etiopskich gwiazd to znika, to wybucha głośnymi uderzeniami w bębny. Światło rozbłyska, a po chwili znów wszystko nurza się w ciemności. Przepychanki recepcjonisty z generatorem trwają niemal pół godziny. Osoby siedzące w lobby i przylegającej do niego restauracji ratują się latarkami z telefonów komórkowych. Kuchnia oczywiście nie przestaje działać. Podawane później steki na zewnątrz są spalone, a wewnątrz surowe. A mnie najbardziej dziwi to, że nikt się temu nie dziwi.

Rankiem punktualnie o 9.oo zjawiam się w lobby hotelowym, by rozpocząć umówioną podróż po mieście. Recepcjonista nie bardzo wie, o co chodzi. Dzwoni do kogoś i po chwili oddaje mi słuchawkę. Mój przewodnik czeka na mnie przy wejściu do kompleksu pałacowego Fasil Ghebbi. Mówi, bym wziął taksówkę i przyjechał do niego. „Nie tak się umawialiśmy” – odpowiadam. Spory trwają jeszcze przez chwilę i dopiero, gdy niemal rezygnuję z jego oferty, zgadza się zapłacić za taksówkę. Gdy przyjeżdżam, Mule (tak brzmi imię przewodnika) udaje, że nie wie, o co chodzi z tą zapłatą za taksówkę. Jestem jednak nieugięty, więc aby nie stracić klienta wyciąga odpowiednią gotówkę.

Niewidomy

Wizyta wśród ruin kilu siedemnastowiecznych zamków trwa nieco ponad godzinę. Atmosfera się przejaśnia. Mule staje się coraz bardziej przyjazny. Opowiada najpierw o samym Fasilidesie, którego imię brzmi: „Ten, któremu kłania się świat”. Proszę nie myśleć, że to okaz buty władcy. W porównaniu ze swymi następcami okazuje się człowiekiem nader skromnym. Pierwszy z następców przyjął imię tronowe „Ten, któremu kłania się wszechświat”, a kolejny – „Ten, któremu kłania się nieskończoność”. Mule w pociesznych ruchach pokazuje, jak powinny wyglądać takie pokłony. Sam Fasilides szczycił się faktem, iż jego ród sięga czasów Salomona i królowej Saby. Może właśnie dlatego tak bardzo ingerował w życie religijne swych poddanych? Kiedy jego ojciec, cesarz Etiopii w 1628 roku ogłosił (za namową portugalskich jezuitów) poddanie Kościoła papieżowi, duchowieństwo zbuntowało się. Udało się właśnie do Fasilidesa, który był przeciwny jezuitom, a ten po objęciu tronu na nowo nawiązał stosunki z chrześcijaństwem koptyjskim.

Następca Fasilidesa Jan I wzniósł bibliotekę i archiwum. Choć wszystkie obiekty zapisane są na światową listę UNESCO, ich stan jest godny pożałowania. Być może dobrze się stało, że podczas II wojny światowej żołnierze brytyjscy dużą część dokumentów archiwalnych wywieźli do Londynu. Ostatecznie znalazły schronienie w British Museum i przetrwały.

W skład kompleksu wchodzi jeszcze kilka budowli pałacowych, szkoła, w której księżniczki uczyły się sztuki gotowania, szycia i innych domowych prac, ogromna sauna, kościół poświęcony Matce Bożej czy sala biesiadna. Mule opowiada anegdotę związaną z tym ostatnim budynkiem. Ponoć władcy mieli w zwyczaju urządzać tu uczty trwające długimi godzinami. Lało się na nich wiele trunków, a prym wiodło wino na miodzie. Królowie pozwalali jeść i pić do woli, nikomu nie wolno jednak było opuszczać sali biesiadnej. Kto musiał skorzystać z toalety, miał alternatywę: albo zapłacić wysoką sumę za opuszczenie sali, albo załatwić potrzebę fizjologiczną na oczach wszystkich, ku ich ogromnej uciesze. Bardziej niż takie historie interesuje mnie jednak drzewo pieprzowe, o którym mimochodem wspomniał Mule, a które rozwinęło swe konary pomiędzy szczątkami dawnych zamków. Uświadamiam sobie, że jestem właśnie tam, gdzie pieprz rośnie!

Drzewo pieprzowe

W podobnym stylu jak pałace utrzymane są łaźnie Fasilidesa, położone w innej części miasta. Usytuowany centralnie kościół otoczony jest basenem, pustym przez cały rok. Napełnia się go jedynie na Uroczystość Objawienia Pańskiego, gdyż tu odbywają się uroczystości religijne. Udziela się chrztów, a po zakończeniu obrzędów wierni w ubraniach wskakują do basenu, by pławić się do woli.

Po wizycie w łaźniach otoczonych religijną poświatą staram się utrzymać aurę sakralną. Udaję się do kościoła o nazwie Kuskuam, który wciąż pozostaje zamknięty, więc nie ma szans, by zajrzeć do środka. Można za to zajrzeć do środka pobliskiego Muzeum Manuskryptów. Zwrot „zajrzeć” jest jak najbardziej adekwatny. Muzeum to dwa pomieszczenia wielkości cztery na cztery metry każde, mieszczące się w lepiance pozbawionej okien. Wchodzisz i ogarnia cię ciemność. Gdy minie około sześćdziesięciu sekund i  zaczynasz widzieć kontury przedmiotów, strażnik zaprasza, byś w końcu rozpoczął zwiedzanie. Stoisz tu już ponad minutę bez ruchu, a przecież tyle obiektów czeka na obejrzenie! Aby ułatwić całą procedurę, wspomniany strażnik zapala długą cienką świecę, jakich używa się w kościołach prawosławnych. „To jest Biblia z piętnastego wieku” – oznajmia, przybliżając płomień na odległość dwóch centymetrów od księgi. „Zobacz! Przekartkuj!” – zachęca – „W Europie nie macie takich pergaminów”. Jestem w szoku. Im dalej się posuwam w ciemnościach muzealnych, tym większe ogarnia mnie zdumienie graniczące z przerażeniem. „Ten kodeks ma sześćset lat” – mówi nadzorca – „a ten jest o tysiąc lat starszy. To Księga kanonów naszego Kościoła. A to rodzaj śpiewnika”. Wyciąga ogromne tomisko. Próbuję przenieść tę scenę na nasze warunki. Wychodzi mi coś w stylu: „To Księga Henrykowska. Chcecie poczytać? Proszę bardzo! Wertujcie do woli. Poświecę wam płomieniem świecy woskowej. Bo my w muzeum dbamy o jakość. Nie używamy świec parafinowych”.

Całkiem otumaniony traktowaniem wiekowych manuskryptów wsiadam do taksówki. Kierowca wiezie mnie do kościoła o nazwie Debre Berhan Selassie, położonego w centrum miasta. Powstał w XVII wieku pod patronatem syna Fasilidesa. Jego wnętrze jest absolutnie najpiękniejsze ze wszystkich kościołów, jakie udaje mi się zobaczyć w całym kraju. Zarówno ściany, jak i sufit pokryte są w całości malowidłami o przebogatej symbolice. Najbardziej znane jest przedstawienie Trójcy Świętej jako trzech czcigodnych starców o identycznych twarzach, a także przepiękny sufit z setkami twarzy ludzkich. Nie może zabraknąć obecnego we wszystkich chyba kościołach Etiopii wizerunku św. Jerzego pokonującego smoka.

Sklepienie kościoła Debre Berhan Selassie

Przedzielona na dwoje kurtyna oddziela wnętrze świątyni od Świętego Świętych – pomieszczenia analogicznego do prezbiterium, do którego wchodzić wolno jedynie kapłanom. To tam w każdym etiopskim kościele przechowywany jest tabot – replika arki przymierza. Zwyczaj dzielenia kościoła na dwie części, jednej przeznaczonej dla wszystkich, drugiej jedynie dla kapłanów, przejęty został oczywiście ze świątyni jerozolimskiej. To tam w Miejscu Najświętszym (Debir) przechowywana była arka. Tam też, jedynie raz w roku wchodzić mógł Najwyższy Kapłan, by w Dzień Pojednania dokonać rytu pokropienia arki. Do tego zwyczaju nawiązuje autor Listu do Hebrajczyków, gdy stwierdza, że dzięki Jezusowi wszyscy ogarnięci zostaniemy obecnością Boga:

Mamy więc, bracia, pewność, iż wejdziemy do Miejsca Świętego przez krew Jezusa. On nam zapoczątkował drogę nową i żywą, przez zasłonę, to jest przez ciało swoje. Mając zaś kapłana wielkiego, który jest nad domem Bożym, przystąpmy z sercem prawym, z wiarą pełną, oczyszczeni na duszy od wszelkiego zła świadomego i obmyci na ciele wodą czystą. Trzymajmy się niewzruszenie nadziei, którą wyznajemy, bo godny jest zaufania Ten, który dał obietnicę (Hbr 10,19-23).

Tabot nie jest dokładną repliką arki. Nie zawsze przypomina skrzynię. Najczęściej jest to tabliczka w formie prostopadłościanu, wykonana z kamienia lub drewna, bogato rzeźbiona. Podczas konsekracji kościoła wnosi się uroczyście tabot do świątyni i umieszcza na ołtarzu. Wynosi się natomiast taboty na procesję w Uroczystość Objawienia Pańskiego. W Kościołach prawosławnych (ortodoksyjnych) przypada ona w styczniu, nieco później niż w Kościele rzymsko-katolickim. Podczas uroczystej procesji niesione są przez całą miejscowość. Centralna uroczystość odbywa się oczywiście w Aksum.

Po południu udaję się Wanania. To park krajobrazowy, z którego rozciągają się przepiękne widoki na okoliczne góry. Jesteśmy na wysokości dwóch i pół tysiąca metrów. Spędzam tu zaledwie kilka godzin, ale wiele osób wybiera się na kilkudniowy trekking. Park położony jest w górach Semien, które nazywane są niekiedy Tybetem Afryki. To ponoć najbardziej dziewicze połacie kontynentu. Niesamowite formacje skalne, żółte i czerwone piaski, niska roślinność, postrzępione szczytu odcinające się od wyraźnie zarysowującego się nieba. Po prostu cuda natury!

Podczas trekkingu

Ze względu na niebezpieczeństwa grożące od zwierząt na trekking trzeba wybrać się ze skautem. Tak wszyscy nazywają tu strażnika posiadającego broń, który towarzyszy każdej wyprawie. Oprócz niego idzie ze mną jeszcze kierowca wynajętego auta. Na pierwszych kilometrach kilkukrotnie mijam cztero- czy pięcioosobowe grupy, które prowadzą obciążone osły. Jadą na targ, który odbywa się w każdą sobotę w dolinie między dwiema górami. Dziś jest piątek. Będą nocować na łonie natury. Inaczej nie daliby rady dotrzeć na czas. Poza tymi spotkanymi wędrowcami drogę co jakiś czas przecina nam małpia rodzina.

W drodze powrotnej, choć cały nurzam się w kurzu i coraz trudniej oddychać na tej wysokości przy suchym powietrzu, postanawiam zatrzymać się w osławionej wiosce falaszy. Trudno jest jasno określić pochodzenie falaszy. Jedni sądzą, że są potomkami Menelika, inni widzą w nich spadkobierców Żydów egipskich i jemeńskich, jeszcze inni mówią o uciekinierach po zburzeniu świątyni jerozolimskiej w 70 roku po Chr. Etiopscy Żydzi nie mieszkają we wiosce już od ponad dwudziestu lat. Gdy tylko nadarzyła się okazja, wyemigrowali do Izraela. I przyznam szczerze, wcale im się nie dziwię. Wioska totalnie rozczarowuje. To zaledwie kilka domostw zbudowanych z drewna i trzciny, oblepionych gminą, z paleniskiem przed włazem. W większości z nich osiedlili się członkowie jednego z pobliskich plemion. Jeden szałas, bo to chyba najtrafniejsze określenie, pozostaje pusty. Niebieską farbą wymalowano na nim gwiazdę Dawida. To dawna synagoga. I tyle…