III Niedziela Wielkiego Postu B

Geografia świętości

W przekonaniu Żydów czasów Jezusa, Palestynę cechowała swoista geografia świętości. To przeświadczenie zresztą podzielają również ich dzisiejsi potomkowie. Cały kraj wybrany został przez Boga na własność. W świętej ziemi Boga Jerozolima jawiła się miasto, w którym obrał On sobie mieszkanie. Była nim świątynia, do której centralnego miejsca – Miejsca Najświętszego, przystęp był restrykcyjnie ograniczany. Poszczególne dziedzińce niczym koncentryczne kręgi zawężały liczbę osób, które mogły zbliżać się do Boskiej Obecności. Był to najpierw zewnętrzny dziedziniec, zwany dziedzińcem pogan, następnie dziedzińce kobiet, mężczyzn, kapłanów i wreszcie Miejsce Święte. Szalony i genialny w swych architektonicznych pomysłach Herod dokonał przebudowy świątyni tak, by jaśniał on pięknością i dostojeństwem dotychczas niespotykanym. Prace trwały czterdzieści sześć lat.

Nic więc dziwnego, że Jezusowi adwersarze uznali za szaleństwo Jego wypowiedź: „Zburzcie tę świątynię, a Ja w trzy dni wzniosę ją na nowo” (J 2,19). Nawet uczniom Nauczyciela z Nazaretu słowa te wydały się absolutnie niezrozumiałe. Ich sens pojęli dopiero po zmartwychwstaniu: „On zaś mówił o świątyni swego ciała” (J 2,21). Jan ewangelista, który pisał swe dzieło około setnego roku, miał wystarczająco dużo czasu na refleksję teologiczną.

Paralela, którą ukazał na kartach swego dzieła, przemawia do dnia dzisiejszego. Ciało Jezusa zostało przybite do krzyża w pewien piątkowy wieczór. Czterdzieści lat później świątynia jerozolimska legła w gruzach, spalona przez rzymskiego najeźdźcę. W niedzielny poranek Zmartwychwstały wyszedł z grobu. Świątynia do dziś nie została odbudowana. Ci, którzy nie dostrzegli w Jezusie Mesjasza, wciąż czekają na Niego, dotykając dłońmi szorstkiego kamienia Muru Płaczu. Ci, którzy weń uwierzyli, tworzą wraz z Nim świątynię Bożą – Kościół.

Prorok z biczem w ręku

Dziś z dawnej jerozolimskiej świątyni pozostał jedynie jeden mur, zwany dziś Ścianą Płaczu. Przybywają tu Żydzi z całego świata, by opłakiwać upadek świątyni. Na jej miejscu stoi meczet ze złotą kopułą, jedno z najświętszych miejsc islamu. To właśnie stąd miał zostać wzięty do nieba Mahomet. Właśnie dlatego Arabowie tak zaciekle walczą o prawo obecności w tym miejscu. Niektórzy w sporze o wzgórze świątynne dopatrują się zarzewia konfliktu w państwie izraelskim. Zarówno Żydzi jak i Arabowie uważają Jerozolimę za miejsce święte i dlatego nikt nie chce zrezygnować z prawa do zamieszkiwania tych terenów. A co na to chrześcijanie?

Egzegeci niemal jednogłośnie twierdzą, że wypędzenie przez Jezusa przekupniów ze świątyni w Jerozolimie jest zapowiedzią jej zburzenia. Biorąc bicz do ręki, Jezus sięga po proroczy gest zapowiadający destrukcję tej centralnej instytucji judaizmu biblijnego. Upadek świątyni był jedną z największych tragedii religijnego świata Żydów. W roku 70 oddział rzymski pod wodzą Tytusa wkroczył do Świętego Miasta, by dokonać w nim spustoszenia. „Godzi się, by kapłani zginęli razem z przybytkiem” – zdecydował wódz, nakazując tym samym wymordować potomków Lewiego w płonącej świątyni. Oszczędził jedynie wspomnianą Ścianę Płaczu, do dziś przedmiot tęsknot żydowskich. Potężny kompleks świątynny, rozbudowany i zmodernizowany przez Heroda, człowieka o szalonych pomysłach architektonicznych, kompleks ukończony na kilka miesięcy przed jego destrukcją, legł w gruzach. Talmud porównuje zburzenie pierwszej świątyni, budowanej przez Salomona, a zrównanej z ziemią przez Babilończyków w 586 roku przed Chr., z destrukcją budowli Heroda: „Dlaczego została zburzona pierwsza świątynia? Z trzech powodów: przez bałwochwalstwo, porzucenie obyczajów i przez zabójstwo. A druga świątynia, gdy Izraelici zajmowali się Torą, przykazaniami i dobrymi czynami, dlaczego została zburzona? Ponieważ w tym czasie panowała niezgoda; z tego wniosek, że niezgoda ma tę samą ważkość, co trzy grzechy wyżej wymienione: bałwochwalstwo, porzucenie obyczajów i zabójstwo”.

Chrześcijanie jednak patrzą na pozostałości dawnego przybytku już tylko jako na ciekawostkę historyczną. Są bowiem świadomi, że prawdziwą świątynią jest sam Chrystus, który po swej śmierci wzniósł na nowo świątynię swego ciała. W myśl Jego własnych słów: „Zburzcie tę świątynię, a Ja w trzy dni wzniosę ją na nowo” (J 2,19).

Świątynia Jego ciała

Żyjący na przełomie III i IV stulecia historyk Kościoła, Euzebiusz z Cezarei Nadmorskiej w Palestynie jest przekonany, że to dzięki natchnieniu Bożemu chrześcijanie opuścili Jerozolimę w 66 r. Po Chr., gdy wybuchło powstanie Żydów przeciw Rzymianom. W swym dziele Historia eccelsiastica opowiada: „Wierni Kościoła jerozolimskiego dzięki wyroczni Bożej, objawionej najpoważniejszym członkom swoim, otrzymali rozkaz, by przed wybuchem wojny miasto opuścili i udali się do jednego z miast Perei, zwanego Pella”. Miasto położone zaledwie cztery kilometry od brzegów Jordanu, w północno-zachodniej części Haszymidzkiego Królestwa Jordanii, stało się więc przyczółkiem chrześcijan uciekających z Judei przed zawieruchą wojenną. Był ponoć wśród nich św. Jan Ewangelista, który mógł bez większego żalu opuścić Jerozolimę.

Zanim spotkał Chrystusa, Jerozolima była miastem jego marzeń i tęsknot, miała bowiem świątynię, którą Bóg obrał sobie za mieszkanie. Pobożni Żydzi trzykrotnie w ciągu roku udawali się z pielgrzymką do Świętego Miasta, by tam złożyć Bogu ofiarę. Tymczasem śmierć Jezusa na krzyżu zastąpiła wszystkie ofiary Starego Prawa. Ciekawe, że o ile w pierwotnym Kościele wciąż trwały spory, czy chrześcijanie winni zachować żydowskie przepisy pokarmowe lub choćby praktykę obrzezania – nikt nie miał wątpliwości, że konieczność składania ofiar się skończyła. Tym samym skończyła się rola świątyni. To Jezus przejął jej prerogatywy. Jest tego świadomy sam Jan, gdy zdradza swym czytelnikom: „On zaś mówił o świątyni swego ciała” (J 2,21).

I właśnie dlatego ani apostoł, ani jego współwyznawcy nie narażali życia w obronie świątyni otoczonej przez wojska Tytusa. Za to ryzykowali życiem dając świadectwo o nowej świątyni – Jezusie Chrystusie, który z biczem w ręku ukazał los dawnego przybytku.

O czytaniu w myślach

Ponoć połowa sukcesu – jeśli w kategoriach sukcesu w ogóle można mówić o modlitwie – kryje się w samym początku rozmowy z Bogiem. Ojcowie duchowni w seminariach napominają adeptów kapłaństwa, by nie rozpoczynali osobistej modlitwy od razu od wypowiadania słów. Ważny jest moment wejścia w klimat obecności Boga. Można to uczynić na wiele sposobów. Czasem wystarczy chwila milczenia, w której uświadomię sobie, że ja, zwykły człowiek, stoję przed potężnym Panem i Stwórcą nieba i ziemi, Władcą wszechrzeczy, który jest kochającym mnie Ojcem.

Osobiście bardzo lubię rozpoczynać modlitwę słowami Psalmu 139: „Panie, przenikasz i znasz mnie. Ty wiesz, kiedy siadam i wstaję (…). Choć jeszcze nie ma słowa na moim języku, Ty, Panie, już znasz je w całości. Ty ogarniasz mnie zewsząd i kładziesz na mnie swą rękę”. Powolna recytacja tych słów niemal zawsze pozwala wręcz zatopić się we wszechogarniającej obecności Boga.

Dla Żydów wyznanie psalmisty podkreśla jeden z atrybutów Boga: znajomość ludzkiego serca. Tylko Bóg zna ludzkie myśli i tylko On poznaje zamiary, pragnienia i marzenia, które kryje serce człowieka. Ten boski atrybut Jan ewangelista odnajduje w Jezusie: „Jezus natomiast nie zawierzał im samego siebie, bo wszystkich znał i nie potrzebował niczyjego świadectwa o człowieku. Sam bowiem wiedział, co jest w człowieku” (J 2,24-25). I tak jest za każdym razem, gdy klękam do modlitwy. On wie o mnie absolutnie wszystko, a i tak pragnie, bym do Niego mówił…